Calama, położona 217 kilometrów na
północny wschód od Antofagasty, to jedno z takich miast, w których nikt by się
nie zatrzymał, gdyby nie coś ciekawego w pobliżu. To, co przyciąga tutaj
podróżników, to miasto duchów Chuquicamata i niegdysiejsza oaza Chiu Chiu.
Nazwa Chuquicamata to właściwie nazwa kopalni miedzi, 16 kilometrów na
północ od Calamy. Drugiej co do wielkości kopalni odkrywkowej na świecie i
największej odkrywkowej kopalni rudy miedzi, której Chile zawdzięcza co
najmniej 25% wpływów z eksportu. Położona na wysokości 2870 metrów n.p.m.
odkrywka ma 5 kilometrów
długości, 3 kilometry
szerokości i jest głęboka na 1
kilometr. W pierwszej dekadzie XXI wieku rozpoczęto
również podziemną eksploatację złoża.
Historia wydobycia rudy miedzi w tym miejscu liczy co
najmniej piętnaście wieków, o czym świadczy odkrycie w 1898 roku „Miedzianego
Człowieka” – mumii człowieka z VI wieku właśnie, który został uwięziony w
szybie starożytnej kopalni, najprawdopodobniej w wyniku jakiegoś wypadku. Nowożytna
odkrywka powstała w końcu XIX wieku, kilkakrotnie zmieniała właścicieli, obecnym
jest firma Codelco, z większościowym, o ile nie całkowitym, udziałem państwa.
Podobnie jak w przypadku większości zakładów przemysłowych na
świecie, również w pobliżu kopalni Chuquicamata wyrosło miasto. Mieszkało w nim
kilkanaście tysięcy ludzi. „Mieszkało”, ponieważ na początku XXI wieku, wobec
szkodliwych dla ludzkiego życia i zdrowia pyłów z kopalni, podjęto decyzję o
przesiedleniu pracowników i ich rodzin do Calamy. Ich domy, sklepy i budynki
użyteczności publicznej pozostały. Każdego dnia firma Codelco organizuje
wycieczki z Calamy do miasta-widma, czy miasta duchów – bo takie określenia
stosuje się wobec tego miejsca. I jest to jedyna możliwość zobaczenia
tętniącego kiedyś życiem przemysłowego ośrodka. Zaraz zatem po przyjeździe do
Calamy kieruję swoje kroki do biura informacji turystycznej Codelco. Zamknięte
na cztery spusty. Od ochroniarza dowiaduję się, że wycieczki (bezpłatne) są
każdego dnia o 13:00, daje mi kartkę z adresem mailowym, przez który należy
zgłaszać swój udział, i „pociesza”, że wolne miejsca są na wtorek przyszłego
tygodnia. Dzisiaj jest środa.
W następny wtorek to ja mam zamiar być w drodze do Boliwii,
albo nawet już w Boliwii…
Żeby sobie nie mieć nic do zarzucenia, wysyłam maila i idę
zobaczyć centrum Calamy. Po drodze dowiaduję się, że żaden transport publiczny
do Chuquicamaty nie jeździ. Pozostaje autostop.
Na rogatkach stoi jakaś kobieta. Pytam, czy czeka na autobus.
Potwierdza, że autobusy nie jeżdżą, ona czeka na kolegę, który ma ją zawieźć do
pracy.
Trudno, przejdę się chociaż kawałek przez pustynię.
Najpierw nie zatrzymuję samochodów, mając nadzieję, że ktoś
się domyśli, iż liczę na podwiezienie. Potem, gdy już podnoszę rękę, niestety
nikt nie chce się zatrzymać. Większość samochodów, które mnie mijają, oznaczona
jest logo Codelco. W końcu jeden się zatrzymuje, wewnątrz, obok kierowcy siedzi
kobieta, z którą dwadzieścia minut wcześniej rozmawiałam! To dzięki niej
kierowca zdecydował się mnie zabrać.
Jakieś dwieście metrów za bramą z nazwą miasta znajduje się
trójkątny placyk, kiedyś główny plac miasta, tylko on jest ogólnodostępny.
Zaraz za nim, i po jego bokach, zaczynają się ogrodzone siatką kwartały miasta.
Najpierw pan musi zawieźć moją współpasażerkę do jej miejsca pracy, za jedną z
bram. Musi się wytłumaczyć strażnikowi, kogo i dokąd wiezie, pyta, czy mogę na
chwilę wysiąść i zrobić zdjęcie. Strażnik nie wyraża zgody – zdjęcia mogą robić
tylko uczestnicy zorganizowanych grup. Wysiadać z samochodu jednak nie muszę.
Wjeżdżamy w uliczki wymarłego miasta, pan zwalnia, otwiera okno i głośnym
szeptem każe mi robić zdjęcia!
Wracamy na trójkątny placyk, teraz już muszę wysiąść, pan ma
coś do załatwienia w biurach kopalni. Za jakieś pół godziny, czterdzieści minut,
będzie wracał, to zabierze mnie z powrotem do Calamy. Co za ulga, nie muszę
szukać innego transportu!
Pan odjeżdża, a ja mogę przez druciane oka siatek popatrzeć
na miasto, w którym nikt nie mieszka. Parterowe głownie domy ustawione są
szeregowo, jeden obok drugiego. Przegrody z desek zaślepiają uliczki między rzędami
domów. Niecodzienny widok. I dziwne uczucie… Wracam myślami do innych miast, w
których nie było nikogo na ulicach. Jak chociażby w krajach równikowych, gdy
jest sjesta i każdy normalny człowiek siedzi w domu. Tam jednak czuje się
obecność mieszkańców. Tutaj nie ma ludzi, nie ma poczucia ich tylko chwilowej
nieobecności. W jednym z domów, nad wejściem, zwisa napis „salon piękności”, na
ścianach kilku innych starszą wielkie litery haseł wyborczych. A za kolejną
siatką metropolia zbudowana z białych pomników nagrobnych. Rezydentów tej
dzielnicy nie przesiedlono.
Plany perspektywiczne przewidują całkowite zasypanie miasta odpadami z kopalni.
Co chciałam zobaczyć, zobaczyłam, mogłabym już wracać, ale
pana kierowcę chyba coś zatrzymało. Gdybym podeszła do stacji benzynowej, przy
której łączą się drogi z miasta i z północy kraju, to może łatwiej byłoby mi
złapać stopa…
Miałam rację. Kiedy mijam stację benzynową, zatrzymuje się
samochód. Tak to lubię! Państwo w wieku zbliżonym do mojego, w tym mieście
mieszkali, gdy byli czynni zawodowo i pracowali w kopalni. Tutaj urodziły się i
wychowały ich dzieci. Teraz mieszkają w stolicy. Co roku, gdy przyjeżdżają odwiedzić
rodzinę i przyjaciół, zaglądają też do Chuquicamaty.
Do domu, w którym mieszkali kilkadziesiąt lat, zaglądnąć nie mogą.
Ciekawa historia! Pięknie opisałaś to smutne miejsce:)
OdpowiedzUsuńA przez ten wycieczkowy pomysł jeszcze nie jest całkiem zapomniane:)))
Dziękuję! Na razie nie zapomniane i często odwiedzane - jak świadczy termin prawie tygodniowy, kiedy mogłabym się załapać na zorganizowane zwiedzanie. Ciekawa jestem ile lat zajmie im zasypanie całego miasta - ale tego się już pewnie nie dowiem.
Usuń