środa, 9 października 2019

Miasto duchów – Chuquicamata. Chile



Calama, położona 217 kilometrów na północny wschód od Antofagasty, to jedno z takich miast, w których nikt by się nie zatrzymał, gdyby nie coś ciekawego w pobliżu. To, co przyciąga tutaj podróżników, to miasto duchów Chuquicamata i niegdysiejsza oaza Chiu Chiu.

Nazwa Chuquicamata to właściwie nazwa kopalni miedzi, 16 kilometrów na północ od Calamy. Drugiej co do wielkości kopalni odkrywkowej na świecie i największej odkrywkowej kopalni rudy miedzi, której Chile zawdzięcza co najmniej 25% wpływów z eksportu. Położona na wysokości 2870 metrów n.p.m. odkrywka ma 5 kilometrów długości, 3 kilometry szerokości i jest głęboka na 1 kilometr. W pierwszej dekadzie XXI wieku rozpoczęto również podziemną eksploatację złoża.

Historia wydobycia rudy miedzi w tym miejscu liczy co najmniej piętnaście wieków, o czym świadczy odkrycie w 1898 roku „Miedzianego Człowieka” – mumii człowieka z VI wieku właśnie, który został uwięziony w szybie starożytnej kopalni, najprawdopodobniej w wyniku jakiegoś wypadku. Nowożytna odkrywka powstała w końcu XIX wieku, kilkakrotnie zmieniała właścicieli, obecnym jest firma Codelco, z większościowym, o ile nie całkowitym, udziałem państwa.

Podobnie jak w przypadku większości zakładów przemysłowych na świecie, również w pobliżu kopalni Chuquicamata wyrosło miasto. Mieszkało w nim kilkanaście tysięcy ludzi. „Mieszkało”, ponieważ na początku XXI wieku, wobec szkodliwych dla ludzkiego życia i zdrowia pyłów z kopalni, podjęto decyzję o przesiedleniu pracowników i ich rodzin do Calamy. Ich domy, sklepy i budynki użyteczności publicznej pozostały. Każdego dnia firma Codelco organizuje wycieczki z Calamy do miasta-widma, czy miasta duchów – bo takie określenia stosuje się wobec tego miejsca. I jest to jedyna możliwość zobaczenia tętniącego kiedyś życiem przemysłowego ośrodka. Zaraz zatem po przyjeździe do Calamy kieruję swoje kroki do biura informacji turystycznej Codelco. Zamknięte na cztery spusty. Od ochroniarza dowiaduję się, że wycieczki (bezpłatne) są każdego dnia o 13:00, daje mi kartkę z adresem mailowym, przez który należy zgłaszać swój udział, i „pociesza”, że wolne miejsca są na wtorek przyszłego tygodnia. Dzisiaj jest środa.

W następny wtorek to ja mam zamiar być w drodze do Boliwii, albo nawet już w Boliwii…
Żeby sobie nie mieć nic do zarzucenia, wysyłam maila i idę zobaczyć centrum Calamy. Po drodze dowiaduję się, że żaden transport publiczny do Chuquicamaty nie jeździ. Pozostaje autostop.

Na rogatkach stoi jakaś kobieta. Pytam, czy czeka na autobus. Potwierdza, że autobusy nie jeżdżą, ona czeka na kolegę, który ma ją zawieźć do pracy.
Trudno, przejdę się chociaż kawałek przez pustynię.

Najpierw nie zatrzymuję samochodów, mając nadzieję, że ktoś się domyśli, iż liczę na podwiezienie. Potem, gdy już podnoszę rękę, niestety nikt nie chce się zatrzymać. Większość samochodów, które mnie mijają, oznaczona jest logo Codelco. W końcu jeden się zatrzymuje, wewnątrz, obok kierowcy siedzi kobieta, z którą dwadzieścia minut wcześniej rozmawiałam! To dzięki niej kierowca zdecydował się mnie zabrać.

Jakieś dwieście metrów za bramą z nazwą miasta znajduje się trójkątny placyk, kiedyś główny plac miasta, tylko on jest ogólnodostępny. Zaraz za nim, i po jego bokach, zaczynają się ogrodzone siatką kwartały miasta. Najpierw pan musi zawieźć moją współpasażerkę do jej miejsca pracy, za jedną z bram. Musi się wytłumaczyć strażnikowi, kogo i dokąd wiezie, pyta, czy mogę na chwilę wysiąść i zrobić zdjęcie. Strażnik nie wyraża zgody – zdjęcia mogą robić tylko uczestnicy zorganizowanych grup. Wysiadać z samochodu jednak nie muszę. Wjeżdżamy w uliczki wymarłego miasta, pan zwalnia, otwiera okno i głośnym szeptem każe mi robić zdjęcia!















Wracamy na trójkątny placyk, teraz już muszę wysiąść, pan ma coś do załatwienia w biurach kopalni. Za jakieś pół godziny, czterdzieści minut, będzie wracał, to zabierze mnie z powrotem do Calamy. Co za ulga, nie muszę szukać innego transportu!















Pan odjeżdża, a ja mogę przez druciane oka siatek popatrzeć na miasto, w którym nikt nie mieszka. Parterowe głownie domy ustawione są szeregowo, jeden obok drugiego. Przegrody z desek zaślepiają uliczki między rzędami domów. Niecodzienny widok. I dziwne uczucie… Wracam myślami do innych miast, w których nie było nikogo na ulicach. Jak chociażby w krajach równikowych, gdy jest sjesta i każdy normalny człowiek siedzi w domu. Tam jednak czuje się obecność mieszkańców. Tutaj nie ma ludzi, nie ma poczucia ich tylko chwilowej nieobecności. W jednym z domów, nad wejściem, zwisa napis „salon piękności”, na ścianach kilku innych starszą wielkie litery haseł wyborczych. A za kolejną siatką metropolia zbudowana z białych pomników nagrobnych. Rezydentów tej dzielnicy nie przesiedlono.

Plany perspektywiczne przewidują całkowite zasypanie miasta odpadami z kopalni. 


Co chciałam zobaczyć, zobaczyłam, mogłabym już wracać, ale pana kierowcę chyba coś zatrzymało. Gdybym podeszła do stacji benzynowej, przy której łączą się drogi z miasta i z północy kraju, to może łatwiej byłoby mi złapać stopa…

Miałam rację. Kiedy mijam stację benzynową, zatrzymuje się samochód. Tak to lubię! Państwo w wieku zbliżonym do mojego, w tym mieście mieszkali, gdy byli czynni zawodowo i pracowali w kopalni. Tutaj urodziły się i wychowały ich dzieci. Teraz mieszkają w stolicy. Co roku, gdy przyjeżdżają odwiedzić rodzinę i przyjaciół, zaglądają też do Chuquicamaty. Do domu, w którym mieszkali kilkadziesiąt lat, zaglądnąć nie mogą. 








2 komentarze:

  1. Ciekawa historia! Pięknie opisałaś to smutne miejsce:)
    A przez ten wycieczkowy pomysł jeszcze nie jest całkiem zapomniane:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Na razie nie zapomniane i często odwiedzane - jak świadczy termin prawie tygodniowy, kiedy mogłabym się załapać na zorganizowane zwiedzanie. Ciekawa jestem ile lat zajmie im zasypanie całego miasta - ale tego się już pewnie nie dowiem.

      Usuń