poniedziałek, 25 lipca 2016

Klasztor Haeinsa – Korea Południowa. Cz.II.


Pomału wspinając się zboczem, docieram do najwyżej położonego punktu świątyni. Pawilony Jangkyeongpanjeon zostały wzniesione już na wysokości sześciuset pięćdziesięciu pięciu metrów nad poziomem morza. Tworzące czworobok budynki, dwa długie (60,44 metra długości, 8,73 metra szerokości i 7,8 metra wysokości i dwa zaledwie kilkunastometrowej długości, to magazyny drewnianych matryc, chociaż nie wiem, czy to nie słowna profanacja (magazyny!) tego miejsca.


Zostały tak usytuowane, aby nie docierały tutaj wilgotne wiatry południowo-wschodnie, a sama góra chroniła przed zimnymi wiatrami północnymi. Żadna część pomieszczeń nie jest narażona na nadmierne działanie promieni słonecznych. Konstrukcja i technologia dachu zabezpieczają wnętrze przed gwałtownymi zmianami temperatury. Okna zostały skonstruowane tak, aby zapewnić maksymalną wentylację. Zwierzęta, ptaki i insekty omijają budynki magazynów. Dlaczego? Tego jeszcze nikt nie odkrył. 

Brak jest dokładnych danych, kiedy budowle powstały, ale wiadomo, że nawet gdy pozostałe zabudowania Haeinsy były niszczone, magazyny Tipitaki pozostawały nietknięte. Tak było w czasie japońskiej inwazji i w czasie pamiętnego pożaru w 1818 roku. W czasie wojny koreańskiej pilot, który miał dokonać ich bombardowania, wiedział, co mieści się w obiektach, które ma zniszczyć, wykazał się jednak niesubordynacją i rozkazu nie wykonał. Historia milczy, jakie były jego dalsze losy.

Dość dokładnie rozpracowano sposób, w jaki pomieszczenia zostały przygotowane do przechowywania bezcennych skarbów. Pod podłogą umieszczono warstwę węgla drzewnego, wykorzystano też sproszkowane wapno palone, sól i piasek. Materiały te pozwalają utrzymać stałą wilgotność powietrza i zapobiegają niszczeniu drewna. I coś w tym musi być, bo kiedy w 1970 roku zainstalowano współczesne urządzenia mające pełnić podobne funkcje, poddane nowoczesnemu zabezpieczeniu tablice zaczęły pleśnieć. Wrócono do wiekowych, sprawdzonych metod. 


Sprawdzone metody wykorzystywano też przy przygotowaniu samych tablic. Starannie wyselekcjonowane drewno brzozy moczono w solance, potem też w solance gotowano. Przed suszeniem umieszczano je w „odpowiednim miejscu” – można się domyślać, że chodziło o zapewnienie odpowiedniej cyrkulacji powietrza. Każda tablica ma wymiary: 68 na 24,5 centymetra i waży 3,2 kilograma. Z każdej strony krótszy bok został dodatkowo zabezpieczony listewką, aby zapobiec spaczeniu. Narożniki osłonięto dekorowanymi metalowymi nakładkami – aby płyty nie stykały się ze sobą. Jedna strona każdej płyty zabezpieczona jest lakierem (laką). Obliczono, że na tablicach wycięto około pięćdziesięciu dwóch milionów liter, charakter pisma nasuwa przypuszczenie, że ich twórcą był jeden człowiek. Iście benedyktyńska praca – szesnaście lat!

Oczywiście samych tablic z bliska nie zobaczę – są zbyt cenne, żeby je pokazywać wszystkim odwiedzającym. Przez ażurowe przysłony okien można jednak zobaczyć i regały, i wyglądające jak grzbiety książek brzegi płyt równo ustawionych na półkach. Pewne wyobrażenie, jak wyglądają matryce, daje marmurowa tablica będąca rodzajem pomnika – jeszcze przed wejściem na teren klasztoru.

Zdjęcie zdjęcia wnętrza pawilonu, do którego zwiedzający nie mają dostępu



















Haeinsa to nie jedyna świątynia na zboczu góry Gaya. Wszystkich szesnastu, wśród których są niewielkie pustelnie, ale i całkiem spore klasztory, z VIII, ale i XIX wieku, nie zwiedzę, ale do trzech zaglądam – to już po drodze do autobusu. Tutaj tłumów nie ma, w ogóle nie spotykam nikogo ze zwiedzających, nikt nie zachwyca się gąszczem onętek, zza których ledwo widać jasne drewno elewacji jednego z budynków. Te świątynie żyją własnym życiem. Do domostw i pawilonów noszących cechy tradycyjnej architektury prowadzą całkiem współczesne drzwi. Tutaj mnich zamiata podwórko, tam inny mężczyzna przerzuca jakieś ziele suszące się na siatce naciągniętej na ramę. Może to mnich „w cywilu”? Normalne życie…















Przejawem takiego normalnego życia są też zupełnie współczesne rzeźby ustawione wzdłuż drogi do autobusu – to efekt jakiegoś projektu artystycznego – ale czy to permanentna wystawa, czy tylko czasowa, nie mam się jak dowiedzieć.

Świeże powietrze zaostrzyło mój apetyt, toteż chętnie korzystam z oferty handlowej pań, które rozłożyły na przydrożnych stoiskach dobra wszelkie. Suszone mango jest znakomite! Robię zapasy. 






piątek, 15 lipca 2016

Trzy kosze – Tipitaka. Klasztor Haeinsa – Korea Południowa. Cz.I.

 
Około 480 roku przed naszą erą odbyło się pierwsze spotkanie uczniów Buddy. Jego celem była recytacja nauk, które Budda wygłosił w ciągu czterdziestu pięciu lat nauczania. Potem były kolejne zgromadzenia/sobory, dokonywały się rozłamy, aż około roku 250 przed naszą erą odbyło się czwarte spotkanie, w czasie którego pięciuset recytatorów i skrybów spisało na liściach palmowych, w języku pali, nauki buddyjskie w odmianie theravada. Potrzebne były trzy (ti) kosze (pitaka), aby pomieścić wszystkie zapisane liście palmowe – a używając bardziej współczesnego „miernika”, można powiedzieć, że treść ta odpowiadała mniej więcej dwunastu tysiącom stron. W pierwszym koszu były „wskazania/święte pisma”, w drugim – „nauki/prawo”, w trzecim – „traktaty/rozprawy”. Tak narodziła się Tipitaka (w języku pali), Tripitaka (w sanskrycie), Trójkosz – po polsku. 

Przez wieki powstawały różne kopie świętych ksiąg, różne szkoły buddyjskie dokonywały wyboru tekstów, zawsze jednak nosi on nazwę Tipitaka. Jadę do położonego w górach klasztoru Haeinsa, gdzie przechowywany jest zbiór 80 350 drewnianych płyt, na których wyryto tekst świętych ksiąg. Płyt będących matrycami drzeworytów.
Obecnie przechowywany zbiór jest już drugą wersją koreańskiej Tipitaki. Pierwszą, którą wycięto w drewnie w 1011 roku, zniszczyli Mongołowie (podobno niedawno znaleziono część tych płyt). Wkrótce po dokonaniu tego aktu wandalizmu rozpoczęto odtwarzanie Tipitaki. Kolekcja została ukończona w 1251 roku, po szesnastu latach prac. Wchodzące w jej skład płyty uważane są za wzorcowe dla wszystkich wydań Tipitaki na świecie. Zatem podróż do miejsca, gdzie spoczywają, jest jak najbardziej uzasadniona. Podróż autobusowa jest niedługa, trwa zaledwie trochę ponad godzinę, i jeszcze kilometrowy spacer.
Haeinsa lub Haein sa znaczy „Klasztor pieczęci oceanu” (Hae – ocean, in – odbicie, pieczęć, sa – klasztor). Historia klasztoru zaczęła się w 802 roku, kiedy po skończeniu nauk w Chinach wróciło do Korei dwóch mnichów, Suneung i Ijeong, którzy uzdrowili żonę króla Aejanga. Aby się odwdzięczyć, król ufundował tę świątynię. Trochę zmodyfikowana wersja tego przekazu mówi, że to królowa, będąc już wdową, nawróciła się na buddyzm i wspomogła finansowo budowę świątyni.

Miejsce wybrano doskonałe – na górze Gaya, która charakteryzuje się podobno najlepszą energią (znów ta geomancja!) w tej części Półwyspu Koreańskiego. I w najlepszym z możliwych otoczeniu – na zalesionym zboczu góry. Wejście do kompleksu znajduje się na wysokości czterystu metrów nad poziomem morza. 



Wraz z biletem dostaję plan klasztoru i krótki opis poszczególnych pawilonów. Mijam Bramę Feniksa, Bramę Nirwanę, dłużej zatrzymuję się przed Daejeokgwangjeon, głównym pawilonem spalonym po raz pierwszy przez Japończyków w 1592 roku i ponownie w 1818 roku w wyniku zaprószenia ognia, ostatecznie odrestaurowanym w 1971 roku. Na dziedzińcu przed nim zwracają uwagę pochodzące z IX wieku trzypiętrowa kamienna pagoda i kamienna latarnia. Podziwiam detale świątynnych zabudowań – kolorowe podpory okapów, subtelne obrazy zdobiące zewnętrzne i wewnętrzne ściany pawilonów… Nie mogę nie ulec urokowi tego miejsca, które zwiedzam przy wtórze recytacji mnichów, raz głośniejszych, to znów ledwie słyszalnych. 

Dalej o klasztorze Haeinsa czytaj: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/07/klasztor-haeinsa-korea-poudniowa-czii.html

Inne posty o Korei Południowej - w zakładce "Indeks wpisów"
















sobota, 9 lipca 2016

Outback – czerwone wnętrze Australii. Cz. IV.



Któregoś wieczoru oddajemy się błogiej kąpieli w ciepłych źródłach Dalhousie. Ale myliłby się każdy, kto by w tym momencie porównywał je do ciepłych źródeł, do jakich jeździmy na Słowację czy na Węgry. Dziwne łaskotanie po łydkach okazuje się odczuciem, jakie wywołuje kosztowanie nas przez pięciocentymetrowe rybki. Niegroźne, to nie piranie!



Niesamowite wrażenie robią gospodarstwa założone ponad dwa wieki temu: Kanyaka Homestead na początku wyprawy i Dalhousie Homestead na skraju pustyni Simsona. Kiedyś zapewne tętniące życiem. Pozostały ruiny domów i groby, na których wygrzewają się w słońcu jaszczurki. I tylko czasami zaglądają do tych miejsc niepokorni podróżnicy, którym zwiedzanie metropolii nie wystarcza. 














 
Nasza wyprawa zbliża się do końca. Jej ukoronowaniem są oczywiście Uluru, Kata Tjuta i Kings Canyon, formacje skalne i monolity prawie w centrum Australii. Tutaj camping jest już bardzo cywilizowany, tylko w łazienkach ostrzeżenia i kartka z „wytycznymi”, co należy robić, jeżeli w muszli toaletowej zobaczymy węża. Ciekawe, dotychczas, w toaletach pod gołym niebem, jakoś nikt o tym nie myślał!
Wędrówka dookoła Uluru, pośród „głów” Kata Tjuta czy skrajem Kings Canyon pozostawia niezatarte wspomnienia.

 













Kiedy przed laty zobaczyłam zdjęcie czerwonej skały w środku australijskiego kontynentu, pierwszą moją myślą było: czy można się na nią wspiąć? Później dowiedziałam się, że można. Ale też dowiedziałam się, że to święte miejsce Aborygenów. I już wiedziałam, że wspinać się na Uluru nie będę.
Wszyscy przewodnicy proszą – tylko proszą – przybywających, żeby się nie decydowali na wspinaczkę. Do dobrego tonu należy noszenie podkoszulek z napisem: „nie wspinałem się na Uluru”. Jarrod nie musi nas przekonywać. Wszyscy jesteśmy „uświadomieni”. I wszyscy patrzymy z dezaprobatą, jak spora niestety liczba abnegatów wdrapuje się, często na czworakach, na obiekt kultu ludzi innej rasy niż oni sami.


Spacer dookoła skały trwa trochę ponad trzy godziny. Zatrzymujemy się dwa czy trzy razy, żeby z bliska przyjrzeć się malowidłom naskalnym. Nie wszystko wolno fotografować. A i tak mamy świadomość, że miejsca rytualne znają tylko ci, którzy je znać powinni.

I tak sobie myślę, że jest coś niezwykłego w tej czerwono-terakotowej skale. Nasza grupka, zazwyczaj głośna, roześmiana i rozgadana, w momencie wejścia na ścieżkę biegnącą u stóp Uluru spoważniała, umilkła, poddała się jej niezwykłej emanacji.















Zanim dotrzemy do Alice Springs w ostatnim dniu wyprawy, jedziemy wzdłuż pasma Gór MacDonnella, podziwiając przełom rzeki Finke o nazwie Glen Helen Gorge oraz podglądając ciekawskie walabie w wąwozie Ormiston. I tylko żałujemy, że wszystkie stada plątających się po Outbacku wielbłądów nas akurat skutecznie omijały.
 
 
























Kiedy ponad piętnaście lat temu wróciłam z mojej ostatnie wyprawy namiotowej, a była to wyprawa dookoła Włoch, powiedziałam sobie: „nigdy więcej psiej budy”, czyli namiotu. Teraz jestem szczęśliwa, że złamałam dane sobie słowo, chociaż wędrowanie po Outbacku ze swegiem było znacznie trudniejszym doświadczeniem niż zwiedzanie Europy z namiotem.  

I chociaż do końca wyprawy nie nauczyłam się poprawnie zwijać mojego swega ani znajdować Krzyża Południa, to na własne oczy przekonałam się, że nazwa Czerwone Wnętrze Australii jest uzasadniona.
Poprzednie posty opisujące tę eskapadę:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/04/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-i.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/06/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-ii.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/07/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz.html








sobota, 2 lipca 2016

Outback – czerwone wnętrze Australii. Cz. III.



Niedaleko za kopalnią, w prawo od naszej trasy, odgałęzia się szlak Strzeleckiego. Przy skrzyżowaniu dróg odwiedzamy niewątpliwego oryginała, filozofa buszu. Holender z pochodzenia, Cornelius Alferink, znany jako Talc Alf, poeta, artysta, swój sposób na życie zalazł w rzeźbieniu w talku, minerale z gromady krzemianów. W 1960 roku wyemigrował do Australii i jako asystent geologów miał swój udział w odkryciu pokładów talku. Wtedy też „odkrył” talk dla siebie – jako materiał rzeźbiarski. Kiedy dowiaduje się, skąd jestem, przywołuje całą swoją wiedzę na temat Strzeleckiego i jego udziale w nadaniu nazwy najwyższemu szczytowi Australii. 


Czasy pierwszych poganiaczy wielbłądów przypomina Marree, kiedyś punkt zaopatrzenia dla właścicieli wielbłądów sprowadzonych tutaj dla celów budowy linii kolejowej przecinającej Australię z południa na północ. Marree to także początek starego szlaku Oodnadatta, którym jedziemy dalej w kierunku Coober Pedy.

Jeziora Eyre, jednego ze słonych, depresyjnych jezior wnętrza Australii, nie udaje nam się oglądnąć, gdyż jest ono jeziorem w pełni tego słowa znaczeniu zaledwie raz na kilkanaście lub więcej lat. Całymi latami utrzymują się zaledwie niewielkie kałuże w najniżej położonych miejscach. W pełni wypełnione wodą było zaledwie trzy razy od czasu osiedlenia się tutaj Europejczyków! Ale na zdjęciach udaje się uchwycić biały pasek soli na horyzoncie. 



Pijemy piwo w William Creek, miejscowości, w której zameldowane jest zaledwie siedem „dusz”, znanej z filmu „Priscilla, królowa pustyni”. Autobus, rekwizyt filmowy, nadal stoi w wiosce i służy do fotografowania.

Chwilę zadumy przeżywamy, stojąc przed najdłuższym, mierzącym 9600 kilometrów i 1,8 metra wysokości, płotem świata. Wybudowany w latach 1880–1885 miał ograniczyć straty hodowców owiec na południu Australii powodowane przez psy dingo żyjące na północy. Płot „zagrał” też w filmie Polowanie na króliki, kiedy to jego bohaterki, trzy aborygeńskie dziewczyny „skradzionego pokolenia” wracały do domu wzdłuż płotu będącego dla nich drogowskazem w wędrówce do wioski, w której mieszkali członkowie ich rodzin i plemienia. Nasza zaduma dotyczy właśnie tego „skradzionego pokolenia”. W okresie 1900–1970 prowadzona była polityka odseparowywania dzieci Aborygenów od ich rodzin, umieszczania ich w internatach czy białych rodzinach zastępczych. Dopiero w roku 2008 premier Australii przeprosił rdzennych mieszkańców za praktyki dyskryminacji i prześladowania stosowane wobec nich.



W Coober Pedy łapiemy zasięg i skupieni na wysyłanych SMS-ach w milczeniu czekamy na pizze. No i oczywiście schodzimy w głąb ziemi, zwiedzając niegdysiejszą kopalnię opali zamienioną w muzeum. Na poszukiwanie opali czasu nie starcza. Poza tym musimy się jeszcze domyć – korzystając z publicznej łaźni – na dalszą część podróży. Nie wiadomo, kiedy nadarzy się następna okazja.





Wschód słońca na Malowanej Pustyni zapamiętam na zawsze. Malowane promieniami wschodzącego słońca piaskowe skały zmieniają kolory z minuty na minutę. Inna feeria barw zaskakuje nas parę dni później w Ochre Pits, miejscu, w którym Aborygeni pozyskiwali, i pozyskują, barwniki do ceremonialnego zdobienia ciał. A teraz również do malowania kropkowanych obrazów – o ile nie wykorzystują w tym celu tańszych i wygodniejszych akryli.



W Oodnadatta, kiedyś kwitnącym ośrodku, końcowej stacji linii kolejowej zwanej Ghan, zanim ta została poprowadzona dalej do Alice Springs, pracująca w barze Niemka bierze mnie za swoją rodaczkę. Żałuję, ale jestem tylko sąsiadką, za to chętnie przyprowadzam jej Sabine. Mają o czym pogadać. Niemka przyjechała tu przed dwoma laty i tak sobie pozostała. Można i tak. W budynku nieczynnej już stacji kolejowej mieści się teraz muzeum, a przed stacją benzynową stoi kilka pociągów drogowych, olbrzymich ciężarówek liczących po kilka przyczep.