czwartek, 27 października 2016

Kolumbia. Tam gdzie zrodziła się legenda o El Dorado. Cz.I.


Złoto. Pierwiastek chemiczny. Metal. Szlachetny. Od wieków używany w biciu monet, jubilerstwie, sztuce. Obiekt westchnień zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Symbol zamożności i statusu społecznego. Chciwości też. Pożądany przez przedstawicieli wielu stanów i narodów. Tak bardzo, że w konfrontacji z grudkami złotego kruszcu życie ludzkie stawało się niewiele warte. Nie przerażały dzikie ostępy amerykańskiej dżungli. Nie przerażały klęski poprzedników. Nie przerażała śmierć z głodu i wyczerpania.

Złote przedmioty, które oglądali pierwsi konkwistadorzy, spotykając indiańskie plemiona, rozpalały wyobraźnię. Jimeneza de Quesada, założyciela Bogoty, też. On pierwszy stanął nad brzegiem jeziora Guatavita (w 1537 roku), on pierwszy uwierzył w El Dorado – Krainę Złoconego Kacyka.

El Dorado to skrót hiszpańskiego określenia „El hombre dorado”, czyli „złocisty/pozłocony człowiek”, a nazwa ta związana jest z rytuałami Indian. Istnieje wiele opisów tychże rytuałów, wypada przytoczyć jeden z nich:
„Oto w czasach przedkolumbijskich istniało na wyżynie Bogoty państwo Indian z plemienia Chibcza. Państwo to słynęło z ogromnych skarbów, szczególnie zaś ze złota, którego liczne kopalnie znajdowały się na wyżynie Bogoty. Władców tego imperium wybierano w sposób niezwykły. Oto każdy młodzieniec z rodziny królewskiej, który ubiegał się o tę godność, musiał spędzić sześć lat w odległej jaskini, poszcząc i powstrzymując się od kontaktów z kobietami. Gdy pomyślnie przetrzymał tę próbę, następowała uroczysta intronizacja nowego władcy. Niesiono go w lektyce nad jezioro Guatavita, gdzie rozbierano do naga i ciało namaszczano żywicą. Następnie posypywano złotym piaskiem i Eldorado – Złocony Kacyk – wypływał na środek jeziora na tratwie obciążonej stosami złota i wyrzucał wszystkie te skarby do wody, aby poprzez tę ofiarę zyskać łaskawość bogów na okres swojego panowania”[1].    

Balsa Muisca, szczerozłotą scenę inicjacji nowego kacyka, mającą 1200–1500 lat, oglądnęłam w Muzeum Złota. Teraz wypada zobaczyć owiane aurą tajemniczości jezioro Guatavita, święte miejsce Indian Chibcha, kolebkę mitu o El Dorado, mitu najbardziej chyba znamiennego w skutki w całej historii ludzkości.

Sześćdziesiąt trzy kilometry na północ od Bogoty, ale aż dwie godziny jazdy. Autobus jedzie do miasteczka o tej samej nazwie co jezioro. Należy kierowcy powiedzieć, że ma się zamiar iść nad jezioro, wtedy zatrzymuje się jedenaście kilometrów przed miastem, w miejscu, gdzie zaczyna się właściwa droga. Siedem kilometrów dalej – jezioro.

Śmierć z wyczerpania i głodu w trakcie tej wyprawy raczej mi nie grozi, o dzikich ostępach też chyba tylko mogę pomarzyć. Ale nie mogę udawać, że nie docierają do mnie ostrzeżenia (i w przewodnikach, i w informacji turystycznej), że droga do jeziora jest niebezpieczna. Że należy tam jechać w sobotę lub niedzielę, kiedy to do jeziora „ciągną pieszo tłumy turystów”.

No to doczekałam do soboty. Autobus rzeczywiście zatrzymuje się tam, gdzie proszę, drogowskaz wskazuje kierunek, razem ze mną wysiada jeszcze jeden człowiek. Jakkolwiek ma plecak, to na globtrotera raczej nie wygląda. I rzeczywiście, to miejscowy, szybko się oddala, a ja zaczynam główkować. Na przemierzenie siedmiu kilometrów jestem gotowa. Czy rzeczywiście jest niebezpiecznie? Droga, przynajmniej na tym początkowym odcinku, wije się wśród domostw. Wracać do Bogoty? To znaczy czekać tutaj na autobus powrotny. Ale zapewne byłby to ten sam autobus, który mnie tutaj przywiózł. Jakoś „nie honor”… 
 Dobra, pójdę kawałek, jeżeli poczuję się niepewnie, wrócę. Wtedy będzie jechał już inny autobus.


Kolejna tablica wskazuje, że do jeziora już tylko 5,5 kilometra. Tak szybko przeszłam już półtora kilometra? Nawet tego nie zauważyłam. Po obu stronach drogi nadal tylko domy, stróże niektórych czują się w obowiązku robić hałas. Te najgłośniejsze na szczęście są na łańcuchu. Te nieuwiązane próbują straszyć z bliska, ale nie są groźne. Ten bardziej namolny dostaje kawałek ciastka, zmienia front i usiłuje się zaprzyjaźnić, machając wesoło ogonem. Eskortuje mnie blisko kilometr, chociaż nie daję mu nadziei na dalsze dożywianie.

W ciągu całego spaceru mijają mnie zaledwie dwie osoby. Ha, ha: „ciągną pieszo tłumy turystów”! Ciągną, tyle że samochodami. Znak czasu! Dziewczyna i chłopak, dwudziestolatkowie z Bogoty, uśmiechają się przepraszająco, że co prawda mieszkają w Bogocie, ale to dopiero ich pierwszy spacer nad jezioro.

A ja już nie pamiętam o zagrożeniu. Myśleć o jakimś wyimaginowanym niebezpieczeństwie? W takich warunkach? Droga wznosi się ku górze, ale bardzo powoli, jakby nieśmiało. Z każdym pokonywanym kilometrem odsłaniają się coraz to nowe widoki: na góry, na pasące się na pastwiskach bydło, na rozrzucone na stokach domostwa, na sztuczne jezioro pobliskiej elektrowni. Słońce świeci, ale na tej wysokości nie daje się bardzo we znaki. Lekki wiaterek nie przeszkadza.


[1] Zdzisław Skrok, W poszukiwaniu Eldorado i ziemi obiecanej, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 1985.

sobota, 22 października 2016

„Nie widział Gyeongju ten, kto nie wspiął się na szczyt Namsan” – Korea Południowa


Koreańskie miasto Gyeongju, między VII a X wiekiem stolica państwa Silla, to niezliczone groby/kurhany niegdysiejszych władców, to sławne świątynie Bulguksa i Seokguram, to relikty historycznych zabudowań. Ale i tak „nie widział Gyeongju ten, kto nie wspiął się na szczyt Namsan”…

Wreszcie się doczekałam, wypogodziło się. Ukoronowaniem mojego spotkania z Gyeongju ma być góra Namsan, „góra, w której odbija się tysiąc lat historii królestwa Silla”. Czekałam na to spotkanie, bo przecież „nie widział Gyeongju ten, kto nie wspiął się na szczyt Namsan”.

Miał to być zresztą jeden z pierwszych punktów programu mojego pobytu w tym mieście, ale załamanie pogody powodowało codzienne zmiany planów – nie chciałam wędrować mokrymi szlakami parku narodowego. Wszystko wskazuje, że moja cierpliwość zostanie nagrodzona, dzisiaj ma nie padać. 

 
Namsan to nie tyle szczyt, ile niezbyt rozległy (mniej więcej 10 na 8 kilometrów) masyw górski rozciągający się w południowej części Gyeongju. Szczyty w tym masywie są dwa główne – Geumo-bong wznosi się na wysokość 468 metrów nad poziom morza, Gowi-bong na 494 metry – i kilka pomniejszych. Pomiędzy nimi doliczono się blisko czterdziestu dolinek i grzbietów. Na terenie masywu odkryto: trzynaście grobów królewskich, sto pięćdziesiąt świątyń, sto trzydzieści wyobrażeń Buddy – posągów lub płaskorzeźb na skałach, sto kamiennych pagód, dwadzieścia dwie kamienne latarnie i ślady po czterech górskich fortecach. Tyle mówią statystyki, różniące się zresztą w różnych materiałach, ale zawsze z zastrzeżeniem, że i tak dokładnie nie wiadomo, ile jeszcze śladów przeszłości skrywają górskie zakamarki.


Wybieram najpopularniejszy szlak na Geumo-bong, zaczynający się po stronie zachodniej masywu, tuż koło zespołu trzech królewskich grobów. Idę drewnianym pomostem pod baldachimem z sosnowych igieł i ścieżką, która wije się wśród grobów współczesnego cmentarza – niewielkie kopczyki pokryte trawą wskazują, że tradycja grobów-kurhanów jest ciągle żywa, tyle że na mniejszą skalę.


Ścieżka ma wiele odnóg, a każda warta jest skręcenia i odkrycia kolejnej świątyni, w której toczy się codzienne życie, czy pamiętającej czasy pierwszych królów dynastii Silla figury Buddy, przed którą grupa pielgrzymów pali kadzidełka i zanosi modły. 

Przekraczam górskie strumienie, wspinam się kamienną ścieżką na skalną półkę, z której mogę popatrzeć z góry na Gyeongju, na pola ryżowe wokół miasta i na to, jak ludzie ratują największą skalną płaskorzeźbę, wizerunek Buddy siedzącego. 















Geumo-bong osiągam po prawie pięciu godzinach. Pokonałam może trochę ponad trzy kilometry, rekordu prędkości zatem nie osiągnęłam, ale też nie to było moim celem. „Świat Buddów wyrzeźbionych w skałach” wymaga czegoś więcej niż tylko „przejścia” ścieżką traktowaną jako jeden ze szlaków parku narodowego – te pięć godzin to niezbędne minimum, jakie mogłam temu „światu Buddów” poświęcić.

Czas wracać, schodzę wschodnią stroną masywu. U jego podnóża w 1977 roku oddano do użytku Tongiljeon – Pałac Zjednoczenia, tego zjednoczenia sprzed trzynastu wieków oczywiście, zjednoczenia pod berłem dynastii Silla trzech królestw istniejących w pierwszym tysiącleciu naszej ery na Półwyspie Koreańskim. A ponieważ za twórców tego zjednoczenia uważa się trzy wymienione już wcześnie postacie: króla Munmu, jego ojca króla Muyeola i generała Kim Yu-sina, im zadedykowano to miejsce. W głównym pawilonie trzy wielkie portrety, przed wejściem trzy pomniki – kamienne stele wsparte na kamiennych żółwiach. Różnią się tylko inskrypcjami.


Krużganki dokoła głównego pawilonu skrywają galerię siedemnastu historycznych obrazów ilustrujących proces jednoczenia trzech królestw. Co ciekawe, pałac wybudowano na miejscu, który służył do trenowania żołnierzy – nie fizycznego, ale raczej mentalnego – mającego przygotować ich do bezwzględności i nieustępliwości w czasie starć z nieprzyjacielem!

Byłam na górze Namasan, byłam w Gyeongju… Mogę wracać do Seulu. 






niedziela, 16 października 2016

wtorek, 11 października 2016

Święta Góra Tai – Tai Shan (Chiny)


Od zarania dziejów góry były przedmiotem zainteresowania a z czasem stawały się przedmiotem kultu. Były miejscem, gdzie ten kult w szczególny sposób okazywano, były miejscami świętymi. Święte góry są obecne chyba we wszystkich kulturach, żeby wspomnieć Olimp, Ararat, Fudżi czy naszą polską Ślęże. Są święte góry również w Chinach.

Zgodnie z chińską mitologią, porządek w ogarniętym chaosem wszechświecie zaprowadziła potężna istota, Pangu. Po jej śmierci, głowa i kończyny zmieniły się w pięć gór. Te pięć gór to pięć świętych gór taoizmu. Najważniejsza jest – co zrozumiałe – ta, która powstała z głowy Pangu. Ta góra to Góra Tai – Tai Shan. Taoiści powinni przynajmniej raz w życiu odbyć pielgrzymkę na jej szczyt.


Pierwsze i najstarsze wejście na Tai Shan to tak zwany Szlak Centralny. Kiedyś ścieżka wydeptana stopami milionów pielgrzymów, teraz trakt z betonowymi schodami. Niektórzy mówią, że jest ich 6660, inni, że 7000, jeszcze inni, że 7200. Szlak Centralny to w linii prostej około siedmiu i pół kilometra. Różnica poziomów – jakieś 1300 metrów.

Taj Shan nazywane jest największą biblioteką świata, biblioteką pod gołym niebem czy muzeum kaligrafii. A to dlatego, że od trzech tysięcy lat pielgrzymkowej historii tego miejsca na kamiennych zboczach i na rozrzuconych nadludzkimi siłami mniejszych i większych głazach były ryte napisy – mądrości życiowe, poematy, fragmenty świętych tekstów. Peany na cześć władców i skierowane przeciw nim paszkwile.















Równocześnie z napisami na zboczach Tai Shan powstawały świątynie, warownie, pawilony, mosty. Do dzisiaj zachowały się 22 świątynie, ruiny 97 budowli, 819 tablic, 1018 napisów naskalnych. Budując kamienny trakt dobudowano kolejne bramy, mostki i pawilony. Całe przejście ma w tej chwili bardziej charakter szlaku turystycznego aniżeli pielgrzymkowego. Chociaż w świątyniach, które mijam i do których wstępuję, sporo osób zatrzymuje się w tym szalonym pędzie na górę, milknie, w ciszy oddaje hołd swoim bogom – skłaniając głowę, paląc trociczki, wieszając modlitewne tabliczki czy wstążki. Ci rzeczywiście pielgrzymują.


Tai Shan ma status geoparku – jako miejsce chronione o szczególnie cennych walorach geologicznych, kulturowych i historycznych.

A oto link do albumu, w którym oglądnąć można więcej zdjęć z mojej wspinaczki na górę Tai:  
https://goo.gl/photos/WT5w8fav6oovYhCz6


  


niedziela, 2 października 2016

Mjanma. Pagan – Miażdżący Wrogów. Cz. III.



Nie ma lepszej metody zwiedzania miejsc takich jak Pagan niż przemieszczanie się rowerem. Co prawda wolałabym pobłądzić polnymi ścieżkami na piechotę, jednak przy tym rozmiarze terenu (trzynaście na osiem kilometrów) lepiej skorzystać z roweru. Zwyczajowo – jak to w wypożyczalniach – nie do końca sprawnego! Za jednego dolara mogę jednak jeździć od świtu do zmierzchu, wręcz do padnięcia ze zmęczenia. Zaopatrzona w co najmniej trzy różne mapki opuszczam hotel…

I natychmiast gdy tylko zjeżdżam z głównej drogi na piaszczystą polną ścieżkę, zapominam o mapach, zapominam o przewodnikach, zapominam o katordze jazdy jednośladem po piasku. I nieważne już, czy to świątynia Ananda, czy Shwe San Daw, czy Mahabodi. Nieważne, czy wzniósł ją król Anawrahta, czy któryś z jego następców, czy można wspiąć się na wyższe jej poziomy, czy można do niej wejść, czy tylko okrążyć ją dookoła. Nie ma słów, które mogłyby opisać to, na co patrzę. Nie ma aparatu, który zatrzymałby w kadrze całe piękno, tajemniczość i niezwykłość tego, co widzę.

Poddaję się urokowi pejzażu usianego tysiącletnimi pagodami, wspinam się na niektóre, aby tym lepiej ten krajobraz zobaczyć, aby tym dalej spojrzeć. Napawam się widokiem Buddów odzianych w bordowe szaty, ledwo widocznych fresków w świątynnych korytarzach i subtelnych ornamentów, które przetrwały wieki. A może zostały tak doskonale zrekonstruowane… 














Możliwości rekonstrukcji średniowiecznych skarbów architektury i sztuki to niewątpliwie efekt współczesnych, przez lata wypracowanych, naukowych metod. Współczesność ma jednak też inne oblicze. Żelazny okrąglak, czyli współczesna wieża widokowa na skraju luksusowego ośrodka mającego w nazwie „pałac”, to wizualny koszmar, który powinien straszyć po nocach jego projektantów i decydentów. Idzie nowe… szkoda tylko, że również w takiej postaci. 

Karawana dwukółek ciągniętych przez woły ustrojone w kwiaty i wstążki w żywych kolorach wiezie turystów z krajów dolarowych lub tych, którzy weszli już do strefy euro, na wieczorny spektakl zachodu słońca. Nie ukrywam, że z poczuciem lekceważenia (tak, wiem, niezbyt chwalebne to uczucie!) mijam wzgórek, na którym się gromadzą. O ileż więcej doznań dostarczy mi błądzenie po bezdrożach, obserwowanie ostatnich promieni słońca ślizgających się po stopniach pagód oddalonych od najbardziej uczęszczanych dróg. Oddalonych i nieotoczonych jeszcze kramami z pamiątkami, w korytarzach których nie warto rozkładać dziesiątków obrazków malowanych na płótnie pokrytym piaskiem. Bo przecież iluż kandydatów do zakupu takiego obrazka może przybyć do jakiejś odludnej świątyńki? Swoją drogą, to jednak ciekawa metoda malowania, unikalna właśnie dla Pagan. Nie mogę się oprzeć pokusie nabycia małego wizerunku trzech mnichów z parasolkami – dzięki temu mogę dłużej popatrzeć, jak pan maluje, posłuchać, jak przygotowuje płótno, pokrywając je rzadko spotykanym miałkim piaskiem. 

 










 


 

Kiedy wracam do hotelu, panują już kompletne ciemności. Oczywiście mój rower nie ma żadnego oświetlenia, bo i po co! I równie oczywiste jest, że nie jestem jedyną, której rower jest niewidzialny. Miał szczęście psiak, który zobaczył – raczej wyczuł – mnie wcześniej, niż ja jego ujrzałam, bo niewątpliwie byłby to ostatni dzień jego życia. Nie mówiąc o tym, jakie problemy spotkałyby mnie!

 
Na artystyczne wydarzenie, wernisaż, jednak się nie załapuję – w to właśnie popołudnie, kiedy się odbywa, wspinam się na górę Puppa. Nie mogę jednak odmówić sobie oglądnięcia wystawy. Została ona zorganizowana w restauracji mieszczącej się na tarasie na dachu hotelu. Ponieważ taras jest zadaszony, ale nie ma ścian, na których mogłyby zawisnąć obrazy, zostały one wyeksponowane na tablicach-stojakach z plecionki liści pandanusa, a może palmowych. Nad każdym z nich jarzeniówka. Bardzo fajny pomysł. 

Do wieczora jeszcze trochę czasu zostało, w restauracji pustki, mogę spokojnie podziwiać zatrzymaną w obrazach codzienność Pagan. Pagody, pasące się na ich tle krowy, dziewczyny grające na tradycyjnych instrumentach, ciągnięte przez woły wozy, takie same jak te, które wczoraj widziałam koło pagody Sulamani… Pojawia się pani w moim wieku, wyglądająca na Europejkę. To Szwajcarka, właścicielka restauracji. Lata całe bywała w Mjanmie, nawiązała znajomości i przyjaźnie, niedawno przeprowadziła się na tutaj na stałe, tutaj rozpoczęła swój hotelowy biznes. Można i tak…

That Aung to artysta malarz, dzisiaj siedemdziesięcioośmioletni, który mieszka i nadal tworzy w Rangunie. W czasach reżimu, gdy jego twórczość była zakazana i nie mógł we własnym kraju wystawiać swoich prac, moja rozmówczyni zorganizowała mu dwie wystawy w Szwajcarii. Artysta bywał również we Francji, Włoszech, Portugalii i Niemczech, dzisiaj wystawia swoje prace w całym kraju. Miałam szczęście trafić właśnie na jego wystawę w Nyaung U.

Kończy się moja krótka, zaledwie czterodniowa wizyta w Pagan, w którym każdy czas tutaj spędzony byłby za krótki. W Pagan, o którym wspomnienia będą zawsze wywoływały żywsze bicie serca każdego, kto tutaj był…

Dwie pierwsze części opowieści o Pagan:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/09/mjanma-pagan-miazdzacy-wrogow-cz-i.html