czwartek, 23 lutego 2023

Na miejscu siódmego cudu świata. Aleksandria, Egipt.


Wzniesiono ją w latach 300-280 p.n.e. Budowniczym, a pewnie i projektantem, był niejaki Sostratos z Knidos, ceniony architekt owych czasów. Już wtedy była jednym z najsłynniejszych, o ile nie najsłynniejszą budowlą świata, była jednym z siedmiu cudów świata.


Latarnia na wyspie Faros miała ponad 120 metrów wysokości (według niektórych źródeł nawet 150 metrów),  była zbudowana z wapienia i obłożona białym, wypolerowanym marmurem. Tworzyła trzy kondygnacje. Część dolna zbudowana na planie kwadratu tworzyła podstawę budowli. Na niej wznosiła się część środkowa, ośmiokątna, będąca podstawą wieżyczki zwieńczonej kopułą, na której stał siedmiometrowy posąg Posejdona z brązu. Ta wieżyczka miała otwarta kolumnową galerię gdzie znajdowało się źródło światła, do dziś będące zagadką. Jedną z najczęściej przytaczanych teorii było to ognisko podsycane specjalnymi substancjami (lub płonąca ropa naftowa) i wzmacniane systemem wypolerowanych płyt z brązu.
Wyjątkowo bogata była dekoracja latarni, np. złocone figury delfinów, trytonów czy bóstw.

Wiadomo, że w 642 roku latarnia jeszcze stała i pomagała w nawigacji po wodach Morza Śródziemnego. Przestała działać w 700 roku, gdy zawaliła się górna część wieży (według niektórych źródeł poważne uszkodzenia wieży miały miejsce już w II wieku n.e.).
Odbudowę wieży podjęto w 880 i ponownie w 980 roku. Trzęsienie ziemi na początku XI wieku zawaliło latarnię, ale najniższą jej część jeszcze przez jakiś czas służyła jako wieża strażnicza. Kolejne trzęsienie ziemi w XIV wieku dokonało dzieła zniszczenia jednego z siedmiu cudów starożytnego świata. W czasie podwodnych badań prowadzonych już w drugiej  XX wieku wydobyto niektóre fragmenty latarni. Są one  eksponowane na stanowisku Kom el-Dikka w Aleksandrii.


W 1480 roku mamelucki sułtan Kait-Bey (Kajtbaj, Kair Baj) rozpoczął budowę umocnień na północno-wschodnim brzegu dawnej wyspy, mających chronić miasto przed coraz częstszymi atakami floty tureckiej.
Budulca sprowadzać nie musiał, a przynajmniej nie w tak wielkiej ilości, jakiej by budowa fortu wymagała. Wykorzystano leżące dokoła gruzy, czyli pozostałości latarni na Faros.


Fort, który dzisiaj możemy oglądać różni się jednak od wersji jaką nadali jej budowniczowie Kait Baja. Podczas powstania narodowego w 1882 roku, twierdza została poważnie uszkodzona w wyniku ostrzału artyleryjskiego brytyjskiej floty. Odrestaurowano ją dopiero w początkach XX wieku.

Więcej zdjęć: https://www.facebook.com/100057064286461/posts/pfbid029LUAr4Zwurgktkx4J5gaZLJzfMFE4uGyYpq7uE5aPDu1CupU5gTMERLhMsv7fz6gl/










czwartek, 9 lutego 2023

Kā Roimata o Hinehukatere czyli lodowiec Franz Josef – Nowa Zelandia



Minęła godzina 15:00, po ośmiu godzinach podróży z Queenstown, wysiadam w wiosce noszącej takie samo imię jak pobliski lodowiec – Franz Josef. Pierwszym skojarzeniem Polaków zapoznających się z Nową Zelandią, szczególnie tych z Galicji, jest niewątpliwie postać miłościwie panującego na przełomie wieków XIX i XX Cesarza Austrii Franciszka Józefa I. I słusznie, ponieważ odkrywając lodowiec w 1865 roku, austriacki geolog Julius von Haas w ten sposób uczcił swego rodaka.

Lodowiec można „eksplorować”, jak to się tutaj nazywa, czyli sobie po nim pospacerować, ale tylko z przewodnikiem. Niestety nie ma już na jutro miejsc na wycieczkach „półdniowych”, zatem decyduję się na wycieczkę nieco dłuższą, czyli 2/3 dnia. Pani w biurze turystycznym chce mnie co prawda zniechęcić (no bo to ciężka wyprawa, trzeba mieć kondycję etc.; uprzejmość nie pozwala jej wprost wytknąć mi wieku!), ale gdy jej mówię, że podróżuję od miesiąca, zatem z moją kondycją jest wszystko w porządku, sprzedaje mi wycieczkę.

Zarówno Franz Josef, jak i sąsiedni Fox reklamowane są jako jedyne na świecie lodowce kończące swój bieg w otoczeniu lasów deszczowych. I rzeczywiście, lasy są. Kiedyś lodowce kończyły się bliżej wybrzeża, teraz, wskutek globalnego ocieplenia, wycofały się w stronę gór. Tym samym zwiększyła się odległość wioski od lodowca – kiedy osada powstawała, pierwsze domy wznoszono blisko czoła lodowca, teraz trzeba pokonać około czterech kilometrów, żeby do niego dotrzeć.

Stawiam się na zbiórkę, dostaję nieprzemakalną kurtkę, specjalne buty i raki. Aby dojść do długiego na dwanaście kilometrów lodowca, najpierw trzeba pokonać koryto, do którego ścieka woda z topniejącego lodu, pełne mniejszych lub większych kamieni. Na ostatnich kamieniach, jakie leżą przed czołem lodowca przysiadamy i zakładamy raki. Zostajemy podzieleni na grupy, w zależności od kondycji. Ze względów bezpieczeństwa jeden przewodnik nie może prowadzić grupy większej niż dwanaście osób. Okazuje się, że nie bardzo są chętni do grupy bardziej zaawansowanej kondycyjnie, ciekawe… A większość uczestników wygląda na duuużo młodszych ode mnie!

Z każdym krokiem odsłaniają się coraz piękniejsze widoki. I na góry, z których spływa lodowiec, i na koryto, którym przed chwilą szliśmy, a którego środkiem ciurkocze zaledwie strumyczek wody. Maoryska nazwa tego strumyka, na mapach oznaczonego jako rzeka, brzmi Waiho, co oznacza „kapiąca woda”.

Samemu lodowcowi Maorysi nadali nazwę Kā Roimata o Hinehukatere, co znaczy: „zamarznięte łzy Hinehukatere”. Hinehukatere była piękną dziewczyną zakochaną w górach, po których uwielbiała się wspinać. Jej ukochany, Wawa, nie będąc tak zręczny, pewnego dnia poślizgnął się i zginął. Hinehukatere nieprzerwanie płakała, a jej łzy spływały do dolin, gdzie bogowie je zmrozili, tworząc lodowiec… Oj, obfity musiał to być płacz. 

My tymczasem przeciskamy się pomiędzy zwałami lodu, przekraczamy szczeliny między lodowymi blokami, przechodzimy przez przezroczyste tunele z zamarzniętej wody i śniegu. Trochę kapie nam na głowy, ale kto by się tym przejmował, wspinamy się na kolejne góry lodowe, pan pracowicie poprawia czekanem schodki. Na niebie ani jednej chmurki. Słońce, czy raczej jego odbicie we wszechobecnym lodzie, oślepia, bez okularów przeciwsłonecznych trudno byłoby się poruszać.
Pełni wrażeń wracamy na parking, a potem do wioski. To był piękny dzień…



Miałam co prawda zamiar podeptać jeszcze trochę lodowiec Fox, ale wobec braku możliwości dojazdu i niepewnej pogody odpuszczam. Przemierzam kilka szlaków, czy raczej „szlaczków”, w pobliżu wioski, po raz kolejny zachwycam się mchami i paprociami, szczególnie tymi drzewiastymi, przypominającymi palmy. Parasolowato rozpostarte, charakterystyczne liście wyrastają na szczycie pnia utworzonego z narastających z roku na rok kłączy, od których odpadły już liście. Tutaj, wzdłuż drogi jest ich naprawdę sporo, stanowią całkiem gęste zagajniki i doskonałe tło dla wielkich ptaków moa. Niestety te dwa, stojące na skraju wioski nie są autentyczne. Te prawdziwe, nawet trzymetrowej wielkości nieloty, stanowiły jeden z podstawowych artykułów spożywczych pierwszych maoryskich osadników i zostały skutecznie wytępione do XVIII wieku.

Jest pochmurno, zaczyna siąpić, obchodzę całą miejscowość dookoła, co nie jest zbyt wielkim wyczynem, biorąc pod uwagę jej wielkość. Ląduję w kawiarence internetowej, przypominając rodzinie i znajomym o swoim istnieniu. 

Kiedy ją opuszczam, już porządnie pada. Znów miałam szczęście – myślę o wczorajszej eksploracji lodowca w promieniach słońca i dzisiejszym zaniechaniu wędrowania w strugach deszczu po lodowcu Fox.

















czwartek, 2 lutego 2023

Monasterio de la Candelaria – Klasztor Matki Boskiej Gromnicznej (Kolumbia)


Niewiele kościołów w Polsce poświęcono Matce Boskiej Gromnicznej. Za to w Ameryce Łacińskiej bardzo często spotyka się świątynie pod tym wezwaniem. Jedna z nich, Klasztor Matki Boskiej Gromnicznej (Monasterio de la Candelaria), znajduje się koło miejscowości Ráquira w Kolumbii.

Wracam do Villa de Leyva (z miejscowości Chiquinquirá) nieco okrężną drogą, przez miejscowość Ráquira. Dzięki malowniczym zdobieniom domów Ráquira została w 1994 roku uznana za najpiękniejszą miejscowość prowincji Boyacá. Nazwa wioski w języku Indian Chibcha oznacza „miasto garnków”, a występująca w regionie glinka wykorzystywana była do wyrabiania niezbędnych utensyliów kuchennych na długo przed przybyciem Hiszpanów. 



Ráquira uważana jest za stolicę kolumbijskiego rzemiosła artystycznego – wyroby z gliny, wyroby z ręcznie tkanych materiałów, koszyki, hamaki wypełniają szczelnie wszystkie sklepy, a takiej ilości garnków wszelkiego autoramentu nie widziałam nigdy i nigdzie.

I jak przystało na miasto z „glinianymi” tradycjami, na niewielkim rynku ustawiono gliniane rzeźby. Nawiązują do tradycyjnych zawodów, są wyobrażeniami świętych, z Matką Boską Gromniczną na czele. Nie bez powodu, gdyż siedem kilometrów dalej znajduje się klasztor Matki Boskiej Gromnicznej (Monasterio de la Candelaria). Trochę daleko, ale to nie znaczy, że mam odpuścić wizytę w sanktuarium poświęconym mojej patronce. Udaje mi się, z miejscowym taksówkarzem, utargować zupełnie znośną cenę dowiezienia mnie „do” i przywiezienia „z” Klasztoru.

 

Grupa pustelników przybyła w te strony już w roku 1588. Zamieszkali w jaskiniach i szałasach, wznieśli niewielką kaplicę. Miejsce to znane było jako „El desierto de la Candelaria” (Pustynia Candelarii) – nawiązując do suchego, bezludnego miejsca ich pustelniczego życia. Piętnaście lat później wystąpili do prowincjała zakonu augustianów, Mateo Delgado, o włączenie ich do zakonu, co nastąpiło w 1604 roku. Sam obraz Matki Boskiej Gromnicznej został namalowany w 1597 przez włoskiego malarza mieszkającego w Tunja, Franciszka Pozo, i przedstawia scenę Ofiarowania Jezusa w świątyni. 
















Dwa pięknie utrzymane wirydarze otoczone są klasztornymi zabudowaniami służącymi obecnie jako muzeum. Wokół trzeciego hotel. Trochę dalej poza klasztorem kilka jaskiń zajmowanych przez pierwszych eremitów udostępniono do zwiedzania. Cisza i spokój.

I czas na powrót do Villa de Leyva.


Więcej zdjęć: https://goo.gl/photos/otr6fWdGVkT3fJHz7