Cotopaxi to
chyba najbardziej popularny i najłatwiej dostępny wulkan w Alei Wulkanów. Kiedy
kupowałam jednodniową wycieczkę na wulkan, zapewniano mnie, że przewodnik
będzie mówił po angielsku, tymczasem nasz kierowca nie zna ani jednego
angielskiego słowa. Dopiero w hacjendzie u stóp wulkanu poznajemy Marco, z
którym, po pewnych kłopotach z samochodem (obaj panowie pracują nad usunięciem
awarii prawie pół godziny), jedziemy dalej.
W wycieczce
oprócz mnie biorą udział: Holenderka, Amerykanin i Izraelczyk. Dojeżdżamy do
parkingu położonego na wysokości 4500
m n.p.m., teraz musimy pokonać jeszcze trzysta metrów
różnicy poziomów, aby dojść do schroniska. Zajmuje nam to blisko godzinę.
Właściwie nie rozmawiamy, bo wyrazów nie da się dokończyć, brakuje powietrza do
oddychania. Ale Cotopaxi odwdzięcza się za nasz trud – mimo zamglenia i
chwilami nawet mżawki – odsłania się naszym oczom.
W schronisku
odpoczywamy, Marco przygotowuje lunch. Chłopak z Izraela spędza w Ameryce
Południowej urlop po odbyciu trzyletniej służby w wojsku. Opowiada, że jego
korzenie są w Polsce, że jego babcia zginęła w Oświęcimiu. Wymienia nazwę
miejscowości, w której mieszkała przed wojną, ale nic mi ta nazwa nie mówi,
przypuszczam, że nie pamięta jej dokładnie. Holenderka jest wolontariuszką w
jakiejś organizacji charytatywnej, zajmuje się dziećmi. Opowiada, jak wczoraj
walczyła ze złodziejem, który chciał porwać torebkę jej koleżance.
Droga powrotna
jest już łatwiejsza, z każdym krokiem oddycha się lżej. Marco proponuje nam
zjazd na rowerach górskich. Już mam wsiąść na rower, kiedy zapala mi się
światełko ostrzegawcze. Nigdy jeszcze nie jechałam na rowerze górskim. Do tej
pory jeżdżę na moim „antyku” – rowerze kupionym za pierwszą w moim zawodowym
życiu „trzynastą pensję” (o ile ktoś jeszcze pamięta, co to była „trzynastka”!),
kiedy nikt jeszcze o rowerach górskich nie słyszał. Tutaj nachylenie terenu
jest dość duże, jakikolwiek upadek może być równoznaczny z końcem mojej
podróży. Wolę nie ryzykować. Pomagam Marco włożyć rower z powrotem na dach
samochodu. Schodzę ścieżką, przecinając od czasu do czasu serpentyny drogi
dojazdowej. Oglądam marne na tej wysokości kwiatki, pasące się lamy oglądają
mnie. Wspaniały spacer!
Czterdzieści
minut później Marco dogania mnie, wsiadam do samochodu i w tym momencie zaczyna
lać. Gdy chwilę później spotykamy naszą trzyosobową drużynę kolarzy górskich,
są już przemoczeni do suchej nitki. To światełko ostrzegawcze dotyczyło chyba
nie tylko stromego zbocza!
Zatrzymujemy się
w tej samej hacjendzie co rano, kolejna czekolada, pyszna, gorąca. Samochód,
którym rano przyjechaliśmy z Quito, tym razem jest przepełniony. Obok Marko
kierowca, który nas rano przywiózł, i jego dziewczyna. Dziewczyna siedzi na
kolanach swojego chłopaka, bo innego miejsca już nie ma. Na nasze pytanie, czy
w Ekwadorze tak wolno, panowie odpowiadają, że nie, i spokojnie jedziemy dalej!