czwartek, 26 maja 2016

Jaskinie Pak Ou – Luang Prabang (Laos)


Popularnym celem wycieczek z Luang Prabang są jaskinie Pak Ou. Jaskinie Pak Ou znajdują się w odległości dwudziestu pięciu kilometrów w górę Mekongu, u ujścia rzeki Nam Ou. Do jaskiń można się dostać tylko łodzią, zatem w końcu będę miała okazję do naprawdę „bliskich spotkań” z Mekongiem.

Wraz z pięcioma innymi amatorami wizyty w jaskiniach płynę długą, wąską łodzią. Jedna za drugą odbijają od brzegu kolejne łódki, a ja czuję się jak uczestnik jakichś regat – godzina rozpoczęcia wycieczek organizowanych przez wszystkie chyba biura jest ta sama. I program też jest identyczny. 


Chociaż nie, nie wszystkie łodzie przybijają do przyczepionej do brzegu stacji benzynowej. My przybijamy, tankujemy i czym prędzej ścigamy pozostałe łodzie. Mijamy, lub nas mijają, nie tylko łodzie z turystami. Równie często widzimy długie łodzie rybaków. Lub ludzi, którzy jedynie przemieszczają się wodą, załatwiając sobie tylko wiadome sprawy.
Czasem miniemy sklecony z patyków szałas koło niewielkich zagonów jakiejś uprawy. A tutaj ponad krzakami wygląda iglica starej stupy. Przy brzegu odłożyły się łachy piasku. Na jednej krzątają się przy swych łodziach zapewne ich właściciele. Sterta worków na brzegu i skrzynka, którą człowiek niesie do jednej z łodzi, każą przypuszczać, że to „port” wioski, której istnienia za zasłoną z drzew można się domyślać. Na innej łasze dwa woły sczepiwszy się rogami, dają pokaz swej siły. 
















W samym środku nurtu sterczy ceglany kikut czegoś, co chyba zaczęto budować. A może to „coś” było celem samym w sobie? Nie zaspokoję mojej ciekawości. Łódka omija szerokim łukiem i resztki konstrukcji zrobionej ręką człowieka i wystające z wody ciemne skały zrobione „ręką” natury.

Po wyżłobionych na brzegu pisakowych tarasach węszy wychudzony pies. Znajdzie tutaj coś, co podreperowałoby jego siły? Więcej szczęścia będą chyba miały białe ptaki, które przysiadły na skałach będących w tym miejscu brzegiem rzeki i gromadzą siły do ponownej próby wyłowienia z wody czegoś godnego ich podniebienia. Obniżający się poziom wody odsłonił splątane korzenie drzew, które zda się wkraczają na szczudłach w brązowo-żółtą toń. 

 















Wyschnięte sitowie też zostało odsłonięte. Z powiewającymi na suchych witkach plastikowych workach, kawałkach papieru, sznurkach, których prąd opadającej wody nie zdołał ponieść dalej. A ile poniósł?

Pierwszy przystanek, na którym wysiadamy, to wioska Ban Xang Hai – Wieś Wytwórców Dzbanów. Nazwa ma sugerować profesję, jaką zajmują się mieszkańcy wioski, chociaż przewodniki wspominają, że obecnie dzbany wytwarza się gdzie indziej, a mieszkańcy wioski zajmują się wytwarzaniem wina ryżowego lao lao. Ale faktem jest też, że archeologowie odkryli w okolicy dzbany z początku naszej ery.

Idąc uliczkami wioski, mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach mieszkańcy zajmują się głównie handlem. Na straganach królują szale, krosna tkackie ustawione między straganami mają sugerować, że zostały utkane przez sprzedawcę.
Lao lao też można kupić – tuż po wyjściu z łodzi czeka na nas kilku panów, proponując degustację wina ryżowego. Żeby nie kupować „kota w worku”. No, co najwyżej jakąś kobrę w spirytusie – te widać w słojach na innym ze straganów. Zakupy zrobione (!), niewielka świątynka na krańcu wioski obfotografowana, wracamy do łodzi.



Wapienne jaskinie są dwie. Ta niżej położona jest płytsza; aby dotrzeć do tej wyżej położonej, trzeba pokonać schody, ale nie jest to zbyt wyczerpująca wspinaczka. Jest głębsza i aby cokolwiek dostrzec, trzeba mieć latarkę. Dla tych, który tego nie przewidzieli, „serwis” u wylotu groty czuwa – pani proponuje wypożyczenie za opłatą. Tym razem latarki nie zapomniałam.
Zgodnie z tradycją jaskinie zostały odkryte w XVI wieku przez króla Setthatirata (tego od wznoszenia, może raczej fundowania świątyń). I od pięciu wieków są miejscem kultu, a ludzie przynoszą do jaskiń figury Buddy. Pierwsze zostały złożone w podziękowaniu za uratowanie ojczyzny. Małe i duże. Chyba najwięcej jest drewnianych, ale są i kamienne, i ceramiczne. Przedstawiają Buddę stojącego, siedzącego, leżącego. Wołającego o deszcz, nauczającego, zapewniającego pokój, dającego ochronę, medytującego. Wiele figurek jest uszkodzonych. Bo zgodnie z tradycją uszkodzonej figurki Buddy nie wolno wyrzucać – należy ją przynieść do świętego miejsca.

Ile jest figur w jaskiniach? Niektórzy mówią, że setki, inni – że cztery tysiące. Zresztą ich liczba ciągle się zmienia, figurek przybywa. Jedne pokryte są grubą warstwą kurzu, inne jeszcze błyszczą blaskiem złotej farby, ale wkrótce czas zrobi swoje.

Wiele figur ozdobionych jest sztucznymi girlandami czy kawałkami materiału. W wypełnionych piaskiem wazach tlą się kadzidełka. To znak, że wśród tłumu, który wypełnia jaskinie (a nie przesadzam, pisząc „tłum”!), są nie tylko turyści, ale również pielgrzymi.


Z platformy przed niższą jaskinią jest doskonały widok. Jeszcze ostatni rzut oka na brązowe wody Mekongu, na sąsiedni brzeg, na góry w oddali. Niebo prawie bezchmurne, tylko nad niewielką z tej odległości górą gromadzą się białe obłoki. Wyglądają niczym kłęby pary wydobywające się z krateru wulkanu.

Kilkanaście metrów niżej czekają nasze łodzie. Odpływamy.