wtorek, 15 października 2019

San Francisco de Chiu Chiu – pustynia Atakama, Chile



Żegnam się z sympatycznymi Chilijczykami, który podwieźli mnie z Chuquicamaty (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/09/miasto-duchow-chuquicamata-chile.html). Wysiadam prawie w centrum Calamy, obok przystanku, z którego odjeżdżają autobusy do Chiu Chiu. Oczekujący na nim ludzie mówią, że najbliższy autobus powinien jechać za 20 minut. I jedzie!

Przede mną kolejne 33 kilometry przez pustynię Atakama, najsuchszą pustynię świata. Najsuchszą, bo suma rocznych opadów nie przekracza tutaj stu milimetrów, a są i takie tereny, na których opadów, od czasu kiedy takie obserwacje są prowadzone, w ogóle nie zanotowano. Atakama obejmuje pas lądu o długości trochę ponad tysiąca kilometrów i szerokości do stu kilometrów, w środkowej części kontynentu południowoamerykańskiego, między Pacyfikiem a Andami.

Jakże inna to pustynia aniżeli skojarzenia wywołane tym słowem. Nie widzę wydm uformowanych wiatrem w fantazyjne kształty ani złotego piasku. Szosa prowadzi kamienistą równiną urozmaiconą wszakże wzgórkami i śladami obecności człowieka. Wszystko w jednakowym kolorze jasnego beżu i szarości. Kolorze pustyni. Wzdłuż drogi poprowadzona jest linia elektryczna, w oddali widać wiatraki elektrowni wiatrowej, kilka przydrożnych kapliczek. I tablice informujące: Ruta del desierto (szlak/trasa przez pustynię) – gdyby ktoś miał wątpliwości, gdzie się znajduje.
















Na kamiennych tablicach obok symbolicznej bramy do miasta wykuto podstawowe informacje o San Francisco de Chiu Chiu, jak brzmi pełna nazwa wioski założonej w 1540 roku przez konkwistadora Francisco de Aguirre (1500–1581). Założonej nie na bezludziu, ale w oazie u zbiegu dwóch rzek, Loa i Salado. W miejscu, które od czasów prehistorycznych była najbardziej zaludnionym rejonem pustyni. W czasach konkwisty stało się siedzibą hiszpańskiej policji, ale także punktem zaopatrzenia w wodę, żywność i paszę na trasie między Potosí a San Pedro de Atakama. Jej mieszkańcy trudnili się uprawą warzyw oraz hodowlą lam, owiec i kóz. I pewnie nadal wielu z trzystuosobowej populacji wioski tym się zajmuje – chociaż patrząc na jej rozległość, mam wątpliwości, czy liczba ta nie jest zaniżona.













 
Jedną pierzeję ładnie utrzymanego rynku zajmuje szkoła, drugą – kościół św. Franciszka, najstarszy zachowany kościół w Chile. Pierwsza świątynia, ufundowana wraz z założeniem wioski, stanęła w centrum prekolumbijskiego kultu. Obecny budynek, na tym samym miejscu, powstał przed rokiem 1675. Już w XX wieku, w 1965 roku, jedna drewniana wieża została zastąpiona dwiema murowanymi. Mam wątpliwości co do takich przeróbek, tym bardziej że 14 lat wcześniej kościół został uznany za pomnik narodowy, ale muszę przyznać, że wieże są doskonale zharmonizowane z całą bryłą, i gdybym nie wiedziała o tej przebudowie, nawet bym nie podejrzewała, że wieże są kilkaset lat młodsze od całej budowli.















Kościół został wzniesiony z suszonej na słońcu cegły adobe pozyskanej z ruin preinkaskich twierdz na pustyni. Nie widać tej cegły, ponieważ grube na 1,2 metra mury są pokryte warstwą tynku z błota i słomy oraz zamalowane na biało. Doskonale natomiast, wewnątrz, widać sufit skonstruowany z drewna szarańczynu strąkowego, kumbaru i kaktusa cardón, rosnącego właśnie tutaj, na pustyni Atakama, o czym świadczy chociażby jego łacińska nazwa: Echinopsis atacamensis. Z kaktusa są też drzwi do kościoła oraz furtka ogrodzenia. Zarówno sufit, jak i drzwi oraz bramka zostały wykonane bez użycia gwoździ – poszczególne elementy połączone są rzemieniami.

 
To teraz już wiem, z czego została wykonana lampka nocna w moim pokoju hotelowym. Od chwili zameldowania się w hotelu nurtowało mnie to, ponieważ nigdy wcześniej nie widziałam tak specyficznie dziurkowanego drewna.

Przed jednym z domów wioski widzę dorodny okaz kaktusa cardón. Wzdłuż brukowanych uliczek stoją niskie domy, również z cegły adobe. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gabaryty nowoczesnego stadionu na skraju wioski znacznie przewyższają potrzeby trzystu jej mieszkańców. Ot, znak czasu.

W dolinie za kościołem wije się rzeka Loa – według europejskich standardów mogłaby być nazwana co najwyżej strumykiem. Szmer wody, wysokie trawy po obu brzegach zasłaniające zabudowania wioski, żadnych hałasów, w jakich żyjemy na co dzień, dają mi złudzenie, że rzeczywiście jestem w oddalonej od cywilizacji oazie.

A może to fatamorgana? 




















 








4 komentarze:

  1. Podziwiam ludzi, którzy żyją w takich pustynnych warunkach! Dla mnie to mistrzostwo świata i wielka odwaga!
    A drewno kaktusa rzeczywiście niesamowite i przepiękne:) Nie korciło Cię, aby tę lampkę sobie "pożyczyć"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ja sobie też nie wyobrażam życia tam, no ale być może oni też nie czuliby się dobrze w naszej szerokości geograficznej.
      Co do "korcenia" to świadomość, że mam przed sobą jeszcze trzy miesiące podróży skutecznie hamowała wszystkie zapędy, żeby cokolwiek "pożyczać" czy nawet kupować.

      Usuń
  2. Nie przypuszczałam, że z kaktusa można takie cudeńka robić. Bardzo ciekawe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zanim tę lampkę, a potem jeszcze drzwi i sufit zobaczyłam, też nie miałam pojęcia!

      Usuń