piątek, 2 października 2020

Wąwóz Hunot. Szuszi, Górski Karabach



Wąwóz Hunot znajduje się niecałe dwa kilometry na południowy wschód od centrum Szuszy. Właściwie chodzi o przełom rzeki Karkar, która zresztą przepływa też przez Stepanakert, a nazwa Hunot odnosi się do leżącej w wąwozie wioski (teraz już ruin wioski) o tej nazwie, przez ponad sto lat zaopatrującej miasto w… mąkę. Dwanaście młynów w różnym stanie się zachowało, nie one są jednak celem mojej wycieczki, chociaż niewątpliwie ciekawe byłoby zobaczyć chociaż jeden. Niekiedy stosowana jest też nazwa Hunot-Jerderduz. Jerderduz – dosłownie „jesteś tutaj” – to nazwa płaskowyżu stanowiącego naturalny punkt widokowy na szczycie ściany wąwozu. Docieram do niego bez problemu i oczom moim ukazuje się…


Kilka wąwozów już w życiu widziałam, ten jednak nie ma porównania z żadnym innym. Stoję na wysokości 250 metrów nad poziomem rzeki. Ledwie ją widzę. Nie bardzo zresztą wiem, na co mam patrzeć. Czy na wijący się w dole zygzak, na kamienisty przeciwległy brzeg, na skalną bramę przełomu, na łany rumianów, czy na biegające po kamieniach jaszczurki.




Pomyśleć, że gdybym przedwczoraj nie zaglądnęła do muzeum w Stepanakercie, nie byłoby mnie tutaj dzisiaj. To pani przewodniczka w muzeum zachęciła mnie, abym będąc w Szuszy, nie zapomniała przejść się do kanionu Hunot. 
Powiedziała też, że najbardziej spektakularnym miejscem w wąwozie jest wodospad Mamrot Qar (i nie chodzi tutaj o trunek, jakim raczą się rezydenci pewnej ławeczki w znanym polskim serialu!), ale nie muszę pamiętać ormiańskiej nazwy, wystarczy, że pytając o drogę, powiem „zontik”, to każdy pokaże mi drogę. Zontik… no tak, przypominam sobie, że po rosyjsku to znaczy „parasolka”. Parasolka, lub może raczej parasolki, bo woda spływa po porośniętych mchem skałach, stwarzając wrażenie parasoli ułożonych jeden nad drugim. A prowizorycznymi mostkami można wejść do groty za wodospadem.

I rzeczywiście, wszyscy, których pytam o „zontik”, wiedzą, o co chodzi, ale też bardzo szybko uświadamiają mi, że z tej strony wąwozu nie ma do wodospadów dojścia. Trudno, w perspektywie tej strony kanionu widzę jakąś grotę, to zaglądnę chociaż do niej. Wydeptana ścieżka nie jest stroma, widać, że dużo ludzi tutaj przychodzi, zresztą i dzisiejsze popołudnie sporo mieszkańców Szuszy postanowiło tutaj spędzić. W grocie nic ciekawego nie ma, ale widok sprzed niej na pozostałą część kanionu kusi – chciałoby się tam dalej iść, odkrywać nieznane… Tylko że w takim przypadku oddalałabym się od miasta. A ja chyba muszę zacząć wracać. 










Najpierw może chwilę odpocznę, może jakiś mały piknik… ten kamień doskonale się do tego nadaje. Zanim jednak ta myśl sformułowała się w mojej głowie, słyszę szelest i widzę biały brzuch gada, który spod kamienia w złym kierunku zaczął uciekać – dlatego ten brzuch, a nie grzbiet zobaczyłam!
Piknik urządzam sobie na zardzewiałej metalowej ławce koło miejsca na ognisko.
To już czwarty wąż w czasie tej podróży… Pierwszego zobaczyłam w Gruzji, jednego w Armenii, teraz w Górskim Karabachu dwa. Może już wystarczy!

Uważnie, patrząc pod nogi (ze świadomością, że to i tak nie pomoże – co ma być, to będzie), idę brzegiem kanionu w kierunku miasta. W podświadomej nadziei, że może trafię na jakiś szlak, który doprowadzi mnie do parasolek.


Chyba jednak nie doprowadzi, wracam w kierunku, z którego przyszłam. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo w rzeczywistości wchodzę w sam środek posterunku wojskowego! Panowie są wyrozumiali, nie każą mi wracać tą samą drogą, którą przyszłam, ani nie wtrącają mnie do więzienia, ale kierują do ulicy przebiegającej obok posterunku. 
Wzdłuż murów twierdzy wybudowanej w 1751 roku wracam do centrum Szuszy.









2 komentarze:

  1. Też nie wiedziałabym na co patrzeć. Nawet przed komputerem otworzyłam usta z zachwytu!
    Bajecznie!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I tylko lepiej sobie nie wyobrażać jak to miejsce wygląda teraz.

      Usuń