Wąwóz Hunot znajduje
się niecałe dwa kilometry na południowy wschód od centrum Szuszy. Właściwie chodzi o
przełom rzeki Karkar, która zresztą przepływa też przez Stepanakert, a nazwa
Hunot odnosi się do leżącej w wąwozie wioski (teraz już ruin wioski) o tej
nazwie, przez ponad sto lat zaopatrującej miasto w… mąkę. Dwanaście młynów w
różnym stanie się zachowało, nie one są jednak celem mojej wycieczki, chociaż
niewątpliwie ciekawe byłoby zobaczyć chociaż jeden. Niekiedy stosowana jest też
nazwa Hunot-Jerderduz. Jerderduz – dosłownie „jesteś tutaj” – to nazwa
płaskowyżu stanowiącego naturalny punkt widokowy na szczycie ściany wąwozu.
Docieram do niego bez problemu i oczom moim ukazuje się…
Kilka wąwozów
już w życiu widziałam, ten jednak nie ma porównania z żadnym innym. Stoję na
wysokości 250 metrów
nad poziomem rzeki. Ledwie ją widzę. Nie bardzo zresztą wiem, na co mam
patrzeć. Czy na wijący się w dole zygzak, na kamienisty przeciwległy brzeg, na
skalną bramę przełomu, na łany rumianów, czy na biegające po kamieniach
jaszczurki.
Pomyśleć, że gdybym
przedwczoraj nie zaglądnęła do muzeum w Stepanakercie, nie byłoby mnie tutaj
dzisiaj. To pani przewodniczka w muzeum zachęciła mnie, abym będąc w Szuszy,
nie zapomniała przejść się do kanionu Hunot.
Powiedziała też, że najbardziej
spektakularnym miejscem w wąwozie jest wodospad Mamrot Qar (i nie chodzi tutaj
o trunek, jakim raczą się rezydenci pewnej ławeczki w znanym polskim serialu!),
ale nie muszę pamiętać ormiańskiej nazwy, wystarczy, że pytając o drogę, powiem
„zontik”, to każdy pokaże mi drogę. Zontik… no tak, przypominam sobie, że po
rosyjsku to znaczy „parasolka”. Parasolka, lub może raczej parasolki, bo woda
spływa po porośniętych mchem skałach, stwarzając wrażenie parasoli ułożonych
jeden nad drugim. A prowizorycznymi mostkami można wejść do groty za
wodospadem.
I rzeczywiście,
wszyscy, których pytam o „zontik”, wiedzą, o co chodzi, ale też bardzo szybko
uświadamiają mi, że z tej strony wąwozu nie ma do wodospadów dojścia. Trudno, w
perspektywie tej strony kanionu widzę jakąś grotę, to zaglądnę chociaż do niej.
Wydeptana ścieżka nie jest stroma, widać, że dużo ludzi tutaj przychodzi,
zresztą i dzisiejsze popołudnie sporo mieszkańców Szuszy postanowiło tutaj
spędzić. W grocie nic ciekawego nie ma, ale widok sprzed niej na pozostałą część
kanionu kusi – chciałoby się tam dalej iść, odkrywać nieznane… Tylko że w takim
przypadku oddalałabym się od miasta. A ja chyba muszę zacząć wracać.
Najpierw może
chwilę odpocznę, może jakiś mały piknik… ten kamień doskonale się do tego
nadaje. Zanim jednak ta myśl sformułowała się w mojej głowie, słyszę szelest i widzę
biały brzuch gada, który spod kamienia w złym kierunku zaczął uciekać – dlatego
ten brzuch, a nie grzbiet zobaczyłam!
Piknik urządzam
sobie na zardzewiałej metalowej ławce koło miejsca na ognisko.
To już czwarty
wąż w czasie tej podróży… Pierwszego zobaczyłam w Gruzji, jednego w Armenii,
teraz w Górskim Karabachu dwa. Może już wystarczy!
Uważnie, patrząc
pod nogi (ze świadomością, że to i tak nie pomoże – co ma być, to będzie), idę
brzegiem kanionu w kierunku miasta. W podświadomej nadziei, że może trafię na
jakiś szlak, który doprowadzi mnie do parasolek.
Chyba jednak nie
doprowadzi, wracam w kierunku, z którego przyszłam. Tak mi się przynajmniej
wydaje, bo w rzeczywistości wchodzę w sam środek posterunku wojskowego! Panowie
są wyrozumiali, nie każą mi wracać tą samą drogą, którą przyszłam, ani nie
wtrącają mnie do więzienia, ale kierują do ulicy przebiegającej obok
posterunku.
Wzdłuż murów twierdzy
wybudowanej w 1751 roku wracam do centrum Szuszy.
Też nie wiedziałabym na co patrzeć. Nawet przed komputerem otworzyłam usta z zachwytu!
OdpowiedzUsuńBajecznie!!!
I tylko lepiej sobie nie wyobrażać jak to miejsce wygląda teraz.
Usuń