Gdy po dziesięciu godzinach zbliżamy się wreszcie do Moni, zaczyna padać. Nawet lać! Musi akurat teraz?! Dotychczas na nadmiar opadów narzekać nie mogę, ale dlaczego właśnie tutaj pora deszczowa musi mi pokazać swoje prawdziwe oblicze?! Tutaj, gdy przewodniki ostrzegają, że droga dojazdowa do jezior Kelimutu jest nieprzejezdna po zbyt obfitych opadach?!
W Moni w hotelach przebierać nie można. Jeden luksusowy, pozostałe z tych poza standardem (a mówiąc ściślej, poniżej standardu). Po zainstalowaniu się w pierwszym z brzegu i spacerze po wsi (na chwilę przestało lać, tylko siąpi) umawiam się na drugi dzień na piątą rano – jak w wielu takich miejscach należy (!) je odwiedzać o wschodzie słońca. Hotelowy ojek zawiezie mnie w góry. Nie udaje mi się dowiedzieć, co będzie, gdy znów będzie padać. Właściciel hotelu, Gabriel, uzurpując sobie – chyba ze względu na zbieżność imion – wiedzę właściwą skrzydlatemu wysłannikowi niebios, zapewnia, że padać nie będzie.
– Ja tu mieszkam
całe życie, pada popołudniami, rano nigdy – podsumowuje rozmowę z pobłażliwym
uśmiechem.
Pożyjemy,
zobaczymy!
O trzeciej rano budzi mnie odgłos strug deszczu bijących o dach. Odgłos ten nie cichnie przez kolejne parę godzin. Oczywiście nikt nie wychyla nosa z pomieszczeń – kierowca mojego ojeka też nie.
Korzystając z tego, że deszcz jakby osłabł, nakładam pelerynę i szukam „mojego” ojeka. Dziesięć minut później jedziemy w góry. Bez problemu, bo to, że jeszcze trochę mży, to żaden problem. A dołująca mnie informacja o nieprzejezdności dróg (to miał być ten prawdziwy problem!) pochodziła z czasów, kiedy jeszcze nie pokryto górskiej drogi asfaltem! Kiedy ok. 40 minut później docieramy do kasy biletowej, już prawie nie pada. Mimo kiepskiej pogody jestem „już” trzecią wizytującą wulkan w dniu dzisiejszym!
Do samych jezior
prowadzi wygodny, mniej więcej kilometrowy szlak. Trzy kratery
wulkanu Kelimutu (1640 m
n.p.m.) wypełnia woda. W pierwszym ma kolor turkusowoszmaragdowy, w drugim – mlecznoniebieski,
w trzecim, trochę oddalonym od dwóch pierwszych, trudny do określenia – taki
niebieskozielonogranatowy. Ciekawostką nadającą temu miejscu wysoką rangę
atrakcyjności jest to, że kolor wody nie jest stały, lecz okresowo zmienny.
Bywa bordowy, ciemnoniebieski i czarny, a naukowcy jeszcze nie wyjaśnili, na
czym dokładnie polega to zjawisko. Miejscowi nie muszą nic wyjaśniać, wierzą,
że wulkan jest świętą górą, a w wodach jeziora przebywają duchy: w pierwszym – czarowników,
w drugim – grzeszników, a w trzecim – niemowląt i dziewic.
Odprowadzani przez makaki trzymające straż przy najwyżej położonym jeziorze, wracamy na parking – my, bo pan kierowca motoru uznał, że powinien mi towarzyszyć, chociaż po angielsku potrafi powiedzieć tylko jedno: OK. Mimo że w ciągu krótkiej wizyty nie można być świadkiem zmiany koloru wody w jeziorach, mimo że niski pułap chmur nie pozwolił na zrobienie zdjęć zatytułowanych Wschód słońca nad jeziorami Kelimutu, na pewno warto było je zobaczyć. Zasłużyły na swoją sławę.
byłam , widziałam!!!! dzięki za wspomnienia Mariolu......My na Kelimutu weszliśmy na piechotę, ale zjechaliśmy... na pace samochodu indonezyjskiej rodzinki z ich dziećmi, bo im się nas zrobiło żal! super zabawa!i super nieturystyczni ludzie.
OdpowiedzUsuńNo widzisz, jak to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia... Ale to też dowód, ze na ludzi można liczyć.
Usuń