„Dobra wiadomość. Droga do Parku Buddy jest
dobra”. Takim sloganem organizatorzy turystki Wientianu zachęcają do wizyty w
miejscu odległym o dwadzieścia pięć kilometrów od miasta. Prawdę powiedziawszy,
do tej wizyty nie trzeba nikogo przybywającego do Laosu specjalnie zachęcać –
to żelazny punkt programu pobytu w tym kraju. Slogan wydaje mi się trochę „na
wyrost”. Przecież Park Buddy znajduje się niedaleko Mostu Przyjaźni
Tajlandzko-Laotańskiej, który przekraczają codziennie tysiące ludzi i
samochodów, więc to chyba logiczne, że drogi są „dobre”.
Końcowy
przystanek autobusu znajduje się na parkingu przed budynkami przejścia
granicznego. Tutaj czekają tuk-tuki, ale postanawiam zafundować sobie spacer
brzegiem Mekongu. Chcę też z bliska popatrzeć na sam most…
Najpierw jestem
zdezorientowana. A to dlatego, że przejście graniczne jest inaczej usytuowane,
niż sobie je umiejscowiłam, studiując niezbyt dokładną mapę i czytając, co
miałam do przeczytania na ten temat. W wyniku tego zamiast iść w kierunku celu
mojego tutaj przybycia, zaczęłam iść kierunku przeciwnym. Widok mostu
sprowadził mnie jednak na ziemię – „odwróciłam” sobie swoje mylne wyobrażenie.
Sam most o
długości około 1,2
kilometra, sfinansowany przez rząd australijski, oddany
do użytku w 1994 roku, jest uważany za symbol otwarcia się Laosu na kontakty z
zagranicą. Jest pierwszym mostem między oboma krajami.
Na drugim brzegu Mekongu - Tajlandia. |
Krótka rozmowa
ze sprzedawcą mijanego sklepiku (jakże wspaniale jest móc kupić w samo południe
lody w miejscu, w którym nie spodziewałam się, że będzie jakiś cywilizowany
sklep!) uświadamia mi, że chyba nie doczytałam lub nie zapamiętałam informacji
co do odległości, jaką mam pokonać. Zakodowałam dwa–trzy kilometry, a pan mówi
o siedmiu! O, o… taki „spacer” to już raczej bez sensu, nie jestem tutaj tylko
dla przechadzki.
A tuk-tuk żaden
akurat nie jedzie… Oczywiście gdy człowiek podwózki nie potrzebuje, to
tuk-tuków bez liku. Ale doświadczenie mówi mi, że w końcu jakiś będzie jechał.
Idę dalej.
Pod dachem
przydrożnej wiaty (może to jakiś przystanek?) odpoczywa dwóch policjantów.
Pytam, jak daleko jeszcze do Parku Buddy. Wydaje się, że panowie rozumieją, o
co pytam. Pokazują na palcach: pięć, potem trzy…
Chyba jednak
mnie nie zrozumieli.
Kolejny pan policjant jest bardziej „kumaty”. Podwozi mnie do bramy parku. Nie chce pieniędzy, ale daję mu napiwek. I teraz dopiero do mnie dociera, że ci dwaj panowie policjanci, z którymi wcześniej rozmawiałam, nie pokazywali mi liczby kilometrów, ale negocjowali cenę za podwiezienie… Z pięciu dolarów (!) „zeszli” do trzech. A ja i tak nie chciałam…
Ostatni odcinek
drogi wskazuje, że slogan, który wspomniałam na początku, nie tylko że nie jest
„na wyrost”, ale wręcz przeciwnie. Droga jest dopiero budowana, a może
remontowana. Wzburzając tumany kurzu, motocykl, a właściwie jego kierowca, z
trudem znajduje koleinę, którą może przejechać.
Budda Park,
znany też jako Xieng Khan, co tłumaczone jest jako Miasto Duchów, to tematyczny
park rzeźb. Stworzył go w 1958 roku mnich, Luang Pu Bunleua Sulilat, mistrz
jogi, kapłan-szaman, mając za sobą studia w zakresie zarówno buddyzmu, jak i
hinduizmu. Stworzył park będący konglomeratem mitologii, filozofii oraz
ikonografii hinduskiej i buddyjskiej. Na niewielkim terenie nad brzegiem
Mekongu ustawiono około dwustu figur z żelbetonu zdobionych bogatymi
ornamentami.
Ludzie,
zwierzęta, bogowie, demony. O wielu twarzach i wielu rękach. Figury Buddów,
Śiwy, Wisznu i Ajruny, a także nienazwanych z imienia postaci z wierzeń i
legend oraz panteonu buddyjskiego i hinduistycznego. Lub wyimaginowanych przez
twórcę. I wielka dynia! Można do niej wejść przez otwarty pysk demona. W jej
wnętrzu po niewygodnych schodach pokonuję trzy poziomy symbolizujące piekło,
ziemię i niebo. Z tarasu na dyni jest doskonały widok na cały park, w tym na
leżącego, czterdziestometrowego Buddę. I chociaż park nie jest świątynią,
niektórzy określają to miejsce jako Wat Xieng Khan (słowo wat znaczy „świątynia”), a niewielka kapliczka wzniesiona przed
leżącym Buddą, do której wierni przynieśli kwiaty i kadzidełka, wskazuje, że
nie dla wszystkich jest to tylko park.
Wszystkie rzeźby
zostały wykonane pod kierunkiem czcigodnego Luanga Pu przez
niewykwalifikowanych artystów, dlatego pod względem artystycznym figury
wypełniające park zaliczane są do prac sztuki naiwnej. W 1975 roku autor parku
przeprowadził się do Tajlandii. Trzy lata później stworzył podobny park po
drugiej stronie Mekongu.
A ja,
nacieszywszy oczy tym, co jest wynikiem wyobraźni i obsesji jednego człowieka,
zaczynam myśleć o powrocie do Wientianu. Wiem, że ryzykuję (siedmiokilometrowym
spacerem), ale wynajem tuk-tuka przed bramą parku byłby raczej niekorzystnym
finansowo przedsięwzięciem (jedna osoba płaci za kilka miejsc). Wychodzę na
drogę. Nie minęło pięć minut, gdy mija mnie pojazd z grupą młodzieży (z którą
zresztą wzajemnie robiliśmy sobie zdjęcia na terenie parku). Pan sam się
zatrzymuje, nie czekając na machnięcie ręką, a zaproponowana cena za przejazd w
zupełności mnie satysfakcjonuje. Półtorej godziny później jestem już w
Wientianie. Po raz ostatni rozkoszuję się wieczornym spacerem nad brzegiem
Mekongu. Jutrzejszy dzień spędzę jeszcze co prawda w stolicy Laosu, ale na nadbrzeżne
spacery czasu już mieć nie będę – o 20:00 mam autobus do Luang Prabang. Tam po
raz kolejny będę miała okazję podziwiać zachód słońca nad Mekongiem.
We wnętrzu dyni |
Niepowtarzalne widoki!
OdpowiedzUsuń