Tym razem, aby
dojechać do strefy demarkacyjnej (demilitarized zone – DMZ) miedzy
Koreą Południową a Koreą Północną, korzystam z DMZ train. Pociąg odjeżdża punktualnie. Panie konduktorki… chyba to
nie jest dobre określenie. Panie przypominają raczej stewardesy. Dopilnowują
wypełnienia odpowiedniego formularza, sprawdzają, czy mam ze sobą paszport.
Zaprzyjaźniają się z nami, robią sobie selfie ze wszystkimi pasażerami pociągu
po kolei. Tylko jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to nie ich prywatna
inicjatywa wynikająca z sympatii do wszystkich „obcych”, ale konieczność
udokumentowania, kto się dzisiaj wybrał na wycieczkę, aby zerknąć na północną
stronę granicy.
Wyraz
„wycieczka” pojawia się nie bez powodu. Mimo że jadę pociągiem, mimo że nie
wykupiłam miejsca w zorganizowanej grupie, jestem traktowana jak uczestnik
takiej grupy.
Mijamy Imjingak,
który odwiedziłam dwa dni temu, powoli wjeżdżamy w tunel białych, stalowych
sektorów mostu. Na monitorach wewnątrz przedziału oglądamy obrazy rejestrowane
przez kamerę zainstalowaną gdzieś na czole lokomotywy. Przez okno widać filary
pozostałe po starym moście i zasieki z drutu kolczastego.
Dojeżdżamy do
stacji Dorasan, nowoczesnego budynku ze stali i szkła wzniesionego w 2002 roku.
To najdalej na północ wysunięta stacja Korei Południowej pomyślana jako
pierwsza stacja Żelaznego Jedwabnego Szlaku łączącego Koreę z Chinami, Syberią
i Europą.
Teraz przesiadamy
się do autobusów i już cały czas jesteśmy „pod opieką”. Żadnej samowolki.
Mijamy zabudowania wojskowe, niewysokie kopce ziemne, które kojarzą mi się z
okopami, niewielki kościółek, może raczej kaplicę. Jedziemy do tak zwanego
trzeciego tunelu. Aby go zwiedzić, musimy zostawić wszystkie swoje rzeczy – na
wszelki wypadek – gdyby ktoś chciał przemycić aparat czy komórkę i mimo zakazu
próbował zrobić zdjęcie obiektu bądź co bądź militarnego.
Tunele zostały
przekopane pod strefą zdemilitaryzowaną od strony Korei Północnej w kierunku
Korei Południowej. Kolejne tunele odkrywano w latach 1974, 1975, 1978 i 1990.
Trzeci, najdłuższy tunel został odkryty w 1978 roku. Rząd Korei Północnej
twierdził, że tunele są kopalniami węgla, występowania tego minerału jednak w
okolicy podkopów nie stwierdzono. W rzeczywistości miały służyć infiltracji
południowokoreańskich braci. Długość całego tunelu wynosi 1635 metrów, z czego
435 metrów jest po stronie Korei Południowej (licząc od środka linii
demarkacyjnej), do zwiedzania udostępniono 265 metrów. Zarówno wysokość, jak i
szerokość tunelu to w przybliżeniu dwa metry. Wchodzi się do niego pochyłą
sztolnią, dłuższą niż sam tunel udostępniony do zwiedzania. Szacuje się, że
dziesięć tysięcy w pełni uzbrojonych żołnierzy mogło przedostać się wykopem w
ciągu jednej godziny!
Odbieramy nasze
ekwipunki wraz z aparatami – czas na sesję fotograficzną. Obiektem, który staje
się przedmiotem, a i tłem zdjęć typu: „my tu byli”, jest rzeźba „Jedna Ziemia”.
Dwie połowy kuli
podtrzymywane są przez kilka osób, raczej popychane ku złączeniu w jedną
całość. Kolejna rzeźba nawiązująca do zjednoczenia obu koreańskich państw – nie
zliczę, ile ich już widziałam: dwa ogniwa łańcucha, rozerwana na dwie części
iglica pomnika wojny koreańskiej…
Czas na
zerknięcie na Koreę Północną. Jedziemy do Dora Observatory – platformy
widokowej wybudowanej w 1986 roku, z której można „gołym okiem dojrzeć cywilne
życie w Korei Północnej”.
No to patrzę. Na
pierwszym planie zieleń lasu, w tle brunatne góry. Pomiędzy nimi zabudowania,
to zapewne kompleks przemysłowy Gaesong i propagandowa wioska Gjiong – wioska
duchów, w której nikt nie mieszka. Statuy króla Kima II Wielkiego nie
dostrzegam mimo zainwestowania w możliwość zerknięcia przez lunetę. Maszt
flagowy o wysokości stu sześćdziesięciu metrów widzę i bez lunety – tyle że
wobec bezwietrznej pogody sama flaga smętnie zwisa na drzewcu. „Życia
cywilnego” nie widzę… chyba żeby przemieszczające się gdzieś w oddali
ciężarówki potraktować jako jego przejaw.
Wracamy do Dorasan.
W poczekalni dworcowej „Wieża Pokoju w budowie” – instalacja z głośników,
interfejsów, wzmacniaczy – część projektu artystycznego realizowanego na
różnych stacjach przygranicznych.
Mamy jeszcze
chwilę do odjazdu, zatem kieruję się ku pobliskiemu parkowi (Park Pokoju
Dorasan), ale natychmiast zostaję przywołana do porządku! Jak powiedziałam –
żadnej samowolki. Chociaż fotografowaniu samej stacji i pociągu nikt się nie
sprzeciwia.
Jeszcze jeden
aspekt koreańskiej strefy zdemilitaryzowanej, znany mi już wcześniej, godny
jest wspomnienia. Niewielkie wystawy poświęcone naturze oglądałam w różnych
miejscach zarówno podczas poprzedniej, jak i dzisiejszej wyprawy.
Otóż leżącą
odłogiem ziemię pośrodku Półwyspu Koreańskiego upodobały sobie zwierzęta,
którym nie straszne są pola minowe znajdujące się w strefie. Platalea (rodzaj
ibisów z rozpłaszczoną końcówką dzioba), żuraw białoszyi, słowiki, złote żabki
koreańskie, chińskie mandarynki, wydry, topiki, rosiczki, szarotki… Powstał
unikalny ekosystem. Po kilku latach starań telewizja, bodajże japońska,
uzyskała pozwolenie na sfilmowanie unikatowych okazów fauny, a przy okazji i
flory, współżyjących zgodnie w rejonie, do którego ludzie nie mają dostępu. Z
zapartym tchem oglądałam ten film emitowany w polskiej telewizji. I nie wiem,
czy nie on właśnie był głównym sprawcą, że zaczęłam myśleć o wizycie w Korei.
Mimo świadomości, że na własne oczy cudów natury w strefie zdemilitaryzowanej
nie zobaczę. I mimo tego, że odwiedzę tylko Koreę Południową.
Fragment wnętrza wagonu
–
nawiązanie zarówno do
rzeczywistej „funkcji” strefy
jak i powstałego ekosystemu
|
Zbliżając się do
Seulu, podsumowuję swoje spotkanie z tragiczną przecież częścią historii i
rzeczywistości Korei. Nie widziałam tylko jednego obiektu możliwego do
zwiedzenia w strefie. Panmunjeom to miejsce, gdzie w 1953 roku podpisano rozejm
kończący wojnę koreańską i ustanowiono strefę demarkacyjną. Oficjalnego
dokumentu dotyczącego zakończenia wojny nie podpisano do tej pory. Obecnie
tutaj toczą się wszelkie rozmowy dyplomatyczne między obydwoma krajami. Panmunjeom
mogłabym zwiedzić, tylko wykupując wycieczkę, ale kosztowałoby mnie to co
najmniej dwukrotnie więcej, a nie zobaczyłabym ani połowy tego, co widziałam.
Koniec końców „wyszłam na swoje”.
To jest niesamowite jak bardzo surrealistycznie to wygląda jak się patrzy z boku. Zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę fakt turystyki na styku zwaśnionych państw, które jeszcze do niedawna raczej skłaniały się ku podnoszeniu napięcia.
OdpowiedzUsuń