Trzy Siostry w Górach
Błękitnych to jedna z najbardziej fotogenicznych formacji skalnych na świecie. Można
je zobaczyć – o ile nie mamy zamiaru spędzić dłuższego urlopu w oddalonych o sto
kilometrów od Sydney górach – w ciągu jednodniowej wycieczki z tego największego
miasta Australii. I mnie wersja jednodniowego wypadu z Sydney bardzo odpowiada.
Do Katoomba,
miejscowości w Górach Błękitnych, położonej najbliżej Trzech Sióstr jadę pociągiem
z łączonym biletem na pociąg i autobus krążący po Katoomba i Leura, z którego
można wielokrotnie wysiadać, aby obejrzeć co ciekawsze miejsca. Jak znam życie,
to raz wsiądę, żeby dojechać ze stacji kolejowej do punktu wyjścia na szlaki, a
potem drugi raz, żeby wrócić na dworzec. Ja przecież nie z tych, co lubią się wozić,
szczególnie, że szlaków turystycznych wyznaczono w tych górach wiele, a dzień
zapowiada się piękny.
Kiedy jednak docieram
na brzeg Doliny Jamisona, jest ona całkowicie pokryta mgłą. Wejścia do doliny
strzegą trzy skały: Meehni (922 m n.p.m.), Wimlah (918 m n.p.m.) and Gunnedoo (906 m n.p.m.). Takie jak nazwy
skał imiona nosiły trzy siostry z plemienia Katoomba, które zamieszkiwało dolinę
dawno, dawno temu. Na swoje nieszczęście zakochały się, z wzajemnością, w trzech
młodzieńcach z sąsiedniego plemienia Nepean. I chociaż prawo ustanowione przez
starszych rodów zakazywało związków z osobami z innych plemion, zakochani młodzieńcy
postanowili siostry uprowadzić i uczynić swoimi żonami. Ich zamiar został odkryty, wódz plemienia Katoomba
chcąc chronić siostry przed porwaniem, zamienił je w skały. Nie zapobiegło to
jednak wielkiej międzyplemiennej bitwie, w której wódz Katoomba został zabity.
Legenda milczy o dalszych losach młodzieńców, skupiając się na tym, że nikt
inny poza martwym wodzem nie znał zaklęcia, aby odczarować skamieniałe siostry
i tak pozostały już na zawsze na skraju Doliny Jamisona.
Mniej romantyczna wersja „legendy” mówi, że „rdzenne” nazwy nadała skałom, już w XX wieku, jedna z uczennic w Katoomba.
Teraz Siostry są widoczne z platformy widokowej Echo Point, ale tuż poza nimi rozciąga się morze mgły za którym, niczym kolejny ląd, wynurza się przeciwległa ściana niebiesko-zielonej niecki. Czy będzie mi dane zobaczyć Wielki Kanion Australii w całej okazałości, czy mgła ukryje dzisiaj jego piękno przed oczami wścibskich podróżników?
Mniej romantyczna wersja „legendy” mówi, że „rdzenne” nazwy nadała skałom, już w XX wieku, jedna z uczennic w Katoomba.
Teraz Siostry są widoczne z platformy widokowej Echo Point, ale tuż poza nimi rozciąga się morze mgły za którym, niczym kolejny ląd, wynurza się przeciwległa ściana niebiesko-zielonej niecki. Czy będzie mi dane zobaczyć Wielki Kanion Australii w całej okazałości, czy mgła ukryje dzisiaj jego piękno przed oczami wścibskich podróżników?
Odpuszczam sobie
wersję Gór Błękitnych dla leniwych, no, powiedzmy – mało aktywnych, czyli
przejażdżkę aż trzema różnymi kolejkami, dwiema linowymi i jedną szynowo-linową,
obchodzę Trzy Siostry dookoła, pokonując
tysiąc stopni (szczęśliwie prowadzą w dół a nie do góry!) Giant Stairway –
Gigantycznych Schodów i dalej kieruję się do jednego z najpiękniejszych wodospadów
jakie widziałam – Katoomba Falls.
Innym szlakiem
wracam do punktu widokowego w którym zaczęłam wędrówkę – mgła już opadła, oferując
teraz rozległy widok na całą dolinę! Czy rzeczywiście błękitny?! Trochę tak,
ale przecież każde góry z daleka wydają się niebieskie dzięki perspektywie
powietrznej. Te tutaj zawdzięczają swoją nazwę eukaliptusom, które uwalniają
olejki eteryczne, nadając odległym pasmom górskim niebieskawą poświatę, chociaż
ja zapachu eukaliptusowego nie wyczuwam.
Decyduję się
teraz na wędrówkę skrajem kanionu, w kierunku miasteczka Leura, gdzie też mogę
wsiąść do pociągu powracającego do Sydney.
Jak ja lubię takie wędrowanie! Drogowskazy na głównym szlaku kierują mnie do punktów widokowych, z których odsłaniają się odmienne niż widziane kilkanaście minut wcześniej krajobrazy. Zachodzące słońce w coraz to inny sposób oświetla dalekie skały, wzgórza czy drzewa. Kolejne trakty prowadzą do miejsc o fantastycznych kamiennych formach, czasami przypominających odlane z brązu pomniki. Jeszcze inne do wielostopniowych wodospadów.
No i stało się. Zabłądziłam. Już trzeci raz okrążam wcale
niemałą kaskadę, nie mogąc trafić na jakąkolwiek ścieżkę inną od tej, którą
przyszłam. Nie chcę wracać do Katoomba tym samym, dość długim szlakiem, za chwilę
zacznie się ściemniać. Do godziny, o której powinnam w tym miejscu łapać „hop
on – hop off” autobus, coraz bliżej. Minęło mnie może czterech turystów, ale
już jakiś czas temu. Jakoś znaleźli wyjście, bo nie widzę, żeby – jak ja – krążyli
dokoła obmywanych wodą skalnych stopni. Kiedy po raz trzeci spotykam pana w
wieku zbliżonym do mojego, towarzyszącego młodemu człowiekowi robiącemu zdjęcia
Leura Cascades profesjonalnym sprzętem, pytam, czy nie wie, gdzie jest
jakieś zejście ze szlaku. Pokazuje mi drogę na parking. Jak też mogłam wcześniej
jej nie zauważyć?! Co więcej, ofiaruje się, że mnie tam zaprowadzi – chyba
trochę się nudzi, asystując synowi. Daleko jednak nie odeszliśmy, kiedy wysoko
na skarpie widzę odjeżdżający z przystanku mój czerwony autobus. To w sumie nie
problem, wiem, że do stacji jest nie dalej niż półtora kilometra, tylko w którą
stronę mam iść (tak, tak, to były czasy przed aplikacjami mapowymi!)?
Mój pan
towarzysz też nie wie, bo jest oprowadzany przez syna, przy czym jest bardziej
zdenerwowany niż ja, tym że autobus mi uciekł. Ba, ja w ogóle nie jestem
zdenerwowana, bo wiem, że nawet jak nie zdążę na pociąg, którym zaplanowałam
wracać, to za godzinę jest następny (jakoś przecież w końcu dotrę do stacji w
Leura!) a do Sydney nie jest daleko, Tymczasem pan uaktywnia się, każe mi czekać
i pospiesza syna, żeby się zbierał, bo nie zdążę (!) na pociąg. Syn posłusznie
składa sprzęt i dziesięć minut później jestem na stacji. Dowiaduję się jeszcze,
że panowie są z Queensland, że pan nie pracuje już zawodowo, że syn właśnie
skończył studia i tato w nagrodę ufundował mu wyjazd w Góry Błękitne – w jego,
ojca towarzystwie.
Ślicznie
dziękuję i już jestem na peronie. Chwilę później widzę, jak do stacji podjeżdża
jadący okrężną trasą „mój” autobus – ten, który mi uciekł piętnaście minut temu.
Całodzienny
wypad z Sydney w Góry Błękitne kończę, dzięki uprzejmości kolegi emeryta,
zgodnie z planem.
Super wyprawa, wśród pięknej natury, z pięknymi widokami i małym dreszczykiem emocji!
OdpowiedzUsuń