środa, 2 lutego 2022

La Candelaria – bogotańska starówka. Kolumbia


Mimo że Bogota wita mnie deszczem i chłodem, pierwsze wrażenie – z okien taksówki – jest bardzo pozytywne. Miasto świeci wszystkimi kolorami reklam odbijających się w mokrej nawierzchni jezdni, ulice wydają się czyste, spokojne.  
 

Zgodnie z planem miałam przybyć do Bogoty w poniedziałek, ale po zmianie terminu lotu z Dominikany jestem dwa dni, a właściwie dwie noce wcześniej. Ale to nic nowego, zdarzało mi się przybywać do hoteli, w których miałam rezerwację, wcześniej i zwykle bez problemu tę rezerwację wykorzystywałam. Tym razem jednak ten numer nie przechodzi – wszystkie miejsca są zajęte. Nie zostaję jednak na bruku – pani z hotelu dzwoni do kolegi w hotelu naprzeciwko, miejsca są. Udaję się na zasłużony odpoczynek.
 
W pokoju hotelowym, gdy opadają emocje, zaczynam odczuwać chłód. Jestem na to w jakimś stopniu przygotowana, w końcu wiem, że to największe miasto w Andach położone jest na wysokości ponad 2600 metrów. Wyżej niż Kasprowy Wierch, wyżej niż Rysy. A skoro tak wysoko, musi być i chłodniej. Właściciele hoteli wiedzą o tym i starają się zapewnić przybywającym „cieplarniane” warunki. Polega to na tym, że delikwent otrzymuje do przykrycia się pięć (tak, tak, pięć – policzyłam!) koców. No… może raczej derek. Sztywne, szorstkie, nie ma co marzyć, żeby się nimi dobrze otulić. Ale przy obniżającej się ciągle temperaturze pięć derek jest lepsze niż jeden koc. Wsuwam się pod nieprzytulne warstwy, wyobrażając sobie, że to ciepła kołderka, chociaż kołder to oni chyba tutaj nie znają.
 
Ale przecież andyjski chłód i pięć derek zamiast jednej porządnej kołdry nie mogą mi przesłonić rozkoszy poznawania Bogoty. Zresztą hotel okazuje się zupełnie przyzwoity, spędzam w nim dwie pierwsze noce, potem wykorzystuję noce zarezerwowane wcześniej w hotelu naprzeciwko i ponownie wracam na kolejnych sześć. Ktoś spyta: tak długo?
 
Długo. I wcale niewystarczająco. 
 

Bogota (i okolice też) okazuje się „studnią bez dna”, jeżeli chodzi o to, co można zobaczyć. Z samej Candelarii, bogotańskiej starówki (w której zresztą znajduje się większość niskobudżetowych hoteli, i „mój” też), nie wychodzę przez kolejne cztery dni. I jak chyba wszyscy zaczynam od centralnego placu miasta – placu Boliwara. 
 

No właśnie. Simón José Antonio de la Santísima Trinidad Bolívar y Palacios, dla większości znany jako Boliwar. To nazwisko będzie się pojawiało niejednokrotnie w tej relacji, tak jak przewijało się w czasie mojego podróżowania po Kolumbii, zatem wypada poświęcić jego właścicielowi kilka zdań.
Boliwar urodził się w 1783 roku w Caracas, w obecnej Wenezueli, w arystokratycznej rodzinie pochodzenia hiszpańskiego. W Europie, którą odwiedził w młodości, zapoznał się z filozofią Oświecenia, jego światopogląd kształtował się pod wpływem idei głoszonych przez Rousseau, Woltera, Monteskiusza. Zmarł w grudniu 1830 roku w Santa Marta na wybrzeżu Morza Karaibskiego, w dzisiejszej Kolumbii.
Kontrowersyjna postać – jak wielu Wielkich tego świata. Jednego nie można mu odmówić – całe swoje życie poświęcił walce o wyzwolenie Ameryki Południowej spod władzy Hiszpanów. W sierpniu 1819 roku doszło do kulminacyjnej walki wojny o niepodległość między Hiszpanami a powstańczymi wojskami Boliwara nad rzeką Boyacá. Zwycięskiej dla sił powstańczych.
Ideą Wyzwoliciela/Oswobodziciela (Libertador), jak nazywano Boliwara, było stworzenie federacji wszystkich państw pohiszpańskiej Ameryki Południowej, ale namiastka takiej federacji, Federacja Wielkiej Kolumbii obejmującej Wenezuelę, Kolumbię, Ekwador i Panamę, nie przetrwała próby czasu.
Od nazwiska Boliwara pochodzą nazwy dwóch państw: Boliwia i Wenezuela (bo pełna nazwa tego kraju to Boliwariańska Republika Wenezueli). Wenezuelska waluta to boliwary. Ilości placów nazwanych jego imieniem, pomników, wiosek i miasteczek w całej Ameryce Południowej, których nazwy pochodzą od jego nazwiska, chyba nikt nie zliczy. 
 
 
Bogotański plac Boliwara, z pomnikiem Bohatera pośrodku, jest olbrzymi. A wytyczył go, pewnie nie osobiście, sam założyciel Bogoty, Gonzalo Jiménez de Quesada, w 1539 roku. Wtedy nazywał się Plaza Mayor (Plac/Rynek Główny). Przez stulecia miejsce ceremonii religijnych, parad, demonstracji politycznych, egzekucji i handlu. W 1850 plac otrzymał dzisiejszą nazwę. Cztery lata wcześniej powstał ginący właściwie w ogromie placu pomnik Boliwara – pierwszy publiczny pomnik Bogoty. 
 
Sam Quesada dużo dłużej czekał na swój pomnik. Dopiero w roku 1960 – po 421 latach istnienia miasta, które założył – odsłonięto jego pomnik, który i tak peregrynował po różnych miejscach, aby dopiero w 1988 roku stanąć na placu Rosario, jakieś 300 metrów od placu Boliwara. 
A mnie, stojącą przed jego pomnikiem, po raz kolejny ogarniają ambiwalentne uczucia: czy konkwistadorzy zasługują na pomniki? Z jednej strony ludy żyjące na tych ziemiach przed przybyciem Hiszpanów, kwitnące kultury pokryte dżunglą niepamięci, z której z wielkim mozołem wydziera się pozostałe, najczęściej nikłe ślady. Z drugiej strony niesamowite wręcz dzieło – w bardzo szerokim tego słowa znaczeniu – bo to przecież nowe narody, nowe miasta, nowa kultura – stworzone przez ludzi szukających złota, przygód, ale i lepszego życia…
 
Otaczające plac Boliwara budynki pochodzą z różnych okresów, reprezentują różne style architektoniczne. Trzy pierzeje placu zajmują: Capitolio Nacional – siedziba Kongresu (na zdjęciu powyżej w tle za pomnikiem Boliwara), Alcaldia, czyli magistrat lub jak kto woli siedziba burmistrza, Palacio de Justicia – Pałac Sprawiedliwości (sądy). Przy czwartej wzniesiono budowle sakralne. 
 

 
Największy kościół Bogoty – neoklasycystyczna katedra ukończona w 1823 roku. Tuż obok budynek kapitulny, za nim Capilla del Sagrario (Kaplica Najświętszego Sakramentu) i Pałac Biskupi. Kaplica zasługuje na szczególną uwagę, bo to jedyna przy placu budowla pamiętająca czasy kolonialne. Zbudowana w latach 1660–1700, przeszła gruntowną odbudowę po trzęsieniu ziemi w 1827 roku. 
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Ilekroć moje ścieżki po bogotańskiej starówce wiodą przez plac Boliwara, zawsze coś się na nim dzieje. A to konkurs pucybutów, a to telewizja i wywiady, a to parada reprezentacyjnego oddziału konnego, a to pielgrzymka społeczności indiańskiej do katedry lub sesja pisania pism urzędowych. Rząd przenośnych stolików z maszynami do pisania – takimi tradycyjnymi, o których w dobie komputerów osobistych niewiele osób już pamięta. Za maszynami osoby umiejące na nich pisać, przed nimi delikwent wyłuszczający sprawę…
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
Kiedy wkraczam na plac po raz pierwszy, zanim się dobrze rozglądnęłam, ktoś wręcza mi butelkę napoju – ot, kampania reklamowa jakiejś firmy. A jest kogo częstować, na placu mnóstwo cyklistów. To akurat nie jest jakaś specjalna akcja – jeżdżenie na rowerze to ulubiony sposób spędzania niedzielnych poranków przez bogotańczyków lubiących aktywny wypoczynek. 
 
 






 












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz