Kizimkazi to rozległa wioska na zachodnim, a właściwie południowo-zachodnim brzegu Zanzibaru, nad zatoką Menai. Część południowa to Kizimkazi Mkunguni (nazywana też Kizimkazi Mtendeni), część północna to Kizimkazi Dimbani, która jest celem mojej wizyty. Sama wioska jest podobna do innych, do których już dotarłam – domy z kamienia koralowego, otynkowane lub nie, wzdłuż niebrukowanych ulic.
W drugiej połowie XVIII wieku meczet został gruntownie przebudowany – tylko jedna, północna ściana pochodzi z pierwszej świątyni. To nie przeszkadza w traktowaniu jej jako najstarszy, nadal czynny, meczet we wschodniej części Afryki, a według niektórych źródeł za najstarszy obiekt muzułmański na półkuli południowej.
Niestety nie zobaczę inskrypcji, ani rzeźbionych w kamieniu koralowym detali architektonicznych z oryginalnej budowli z XII wieku – drzwi świątyni są zamknięte. Mogę co najwyżej pochodzić między zaniedbanymi, zarosłymi trawą nagrobkami wokół meczetu jak i na sporym cmentarzu po drugiej stronie ulicy. Wśród spoczywających tutaj wiecznym snem są ponoć potomkowie Mahometa.
Tym co odróżnia tę wioskę od innych to reklamy firm oferujących rejsy z delfinami – krótkie rejsy, w czasie których można obserwować, jak również pływać wśród rezydujących w wodach zatoki Menai delfinów butlonosów lub garbatych (garbatogrzbietych). Wycieczki te cieszę się co prawda dużym zainteresowaniem ale też niebyt dobrą sławą.
Chcąc zadowolić turystów, obsługa licznych łodzi goni i osacza ławice zwierząt. Efekt? Z roku na rok notuje się coraz mniejszą liczbę tych wodnych ssaków w zatoce. Mimo nagabywania jednego z naganiaczy (a przysiadłam tylko na chwilę odpoczynku na pniu leżącym na plaży!) nie skorzystam. Nie chcę sobie zepsuć wspomnienia spotkania z delfinami w okolicy Białej Wyspy u brzegów Nowej Zelandii (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2015/05/te-puia-o-whakaari-dla-maorysow-biaa.html).
Bez przeszkód mogę natomiast pójść jakieś trzysta metrów „w morze”. Odpływ odsłonił spory kawałek dna morskiego, a grunt tutaj mniej grząski niż w Jambiani czy Paje (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2024/02/pod-znakiem-alg-jambiani-i-paje.html).
I tutaj nie brakuje alg, co więcej pojawiają się różne ich gatunki, chociaż te trzy które widzę to i tak kropelka ogólnej liczby gatunków występujących na ziemi – szacunki wahają się od trzydziestu tysięcy do miliona (a nawet trzystu pięćdziesięciu milionów) gatunków wodorostów.
Odpływ odsłonił również skupiska jeżowców i inne stworzonka morskie wykorzystujące pozostałość wody w niewielkich zagłębieniach. Czerwony krab chowa się i wyłania z wnętrza sporej muszli, spłoszona ośmiorniczka szybko chowa się między kamieniami – nie chciała zapozować.
Na koralowych klifach, niektórych pokrytych skamieniałymi muszelkami, krabów jest jeszcze więcej, tyle, że jak większość stworzeń tego gatunku są bardzo czułe na wszelki ruch i momentalnie gdy tylko wyczują jakieś poruszenie, chowają się w szczelinach skał.
A klify tutaj większe i mniej zagospodarowane. Co prawda ośrodki turystyczne też funkcjonują, nawet Polaków spotykam, ale resorty nie okupują jeszcze linii brzegowej tak dokładnie jak w Nungwi (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2024/01/nungwi-zanzibar-tanzania.html).
Powstaje sporej długości molo, które umożliwi wczasowiczom kąpiel w morzu w czasie odpływu bez konieczności pokonywania szerokiej wtedy plaży. Tymczasem kamienisty brzeg którym idę, staje się jakby węższy. Gdy obserwuję ciekawy „okrągły stół” przy którym zasiadły jeżowce, wystarcza chwila, jak woda najpierw ledwie wpływająca do klapek, sięga kostek. Czas wracać na stały, wyżej położony fragment plaży. Plaża i morze wyglądają teraz zupełnie inaczej niż trzy godziny wcześniej. Szkoda, że nie zapamiętałam z którego miejsca robiłam zdjęcie rano – byłby to dobry materiał do porównań szerokości plaży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz