Jadę do
Gobustanu, 60
kilometrów na południe od Baku. A właściwie to jadę do Parku
Narodowego Gobustan, w polskich źródłach nazywanego też Rezerwatem Petroglifów
Gobustan, wpisanego na listę UNESCO. Autobus dowiezie mnie do miasteczka o
takiej samej nazwie jak park narodowy, położonego w odległości około czterech
kilometrów od parku. Aby się tam dostać, muszę sobie „jakoś poradzić”.
Jadę z
przesiadką na podmiejskim dworcu autobusowym i pewności, że jestem we właściwym
autobusie, nabieram dopiero wtedy, kiedy zamieniam parę słów ze współpasażerem,
Orkhanem, który jedzie pokazać petroglify swojemu znajomemu Francuzowi. Francuz
jest małomówny, angielskim nie włada, z Orkhanem rozmawia po niemiecku. Chcą
pojechać najpierw do wulkanów błotnych w Alat, a dopiero potem do parku
petroglifów. Ja wulkany odpuściłam. Wiem, że Alat leży dość daleko od miasta, wiem
też, że nie można tam dojechać transportem publicznym i trzeba wziąć taksówkę,
a jakoś zupełnie nie mam ochoty na taksówkowe negocjacje. Tym bardziej że jakieś
błotne ekscesy natury już widziałam w Nowej Zelandii. Co prawda do rezerwatu
też lepiej wziąć taksówkę, ale w tym przypadku, jeżeli cena wyjściowa do
negocjacji będzie nienegocjowalna, mogę sobie uskutecznić czterokilometrowy
spacer, ewentualnie złapać taksówkę gdzieś po drodze, w miasteczku. W takich
przypadkach proponowana cena jest zwykle bardziej realistyczna.
Orkhan proponuje,
żebyśmy wzięli jedną taksówkę wspólnie i pojechali najpierw do wulkanów, a potem
do rezerwatu. No… w takim przypadku… jeżeli nie będę musiała się targować… Co
więcej, Orkhan organizuje tę taksówkę z pomocą kierowcy autobusu, konsultując
ze mną cenę, jaką mu zaproponowano. Ta jest do przyjęcia, zgadzam się i kiedy
wysiadamy z autobusu, nasz lekko wiekowy pojazd już czeka. Jedziemy.
Dwadzieścia
minut później coś się urywa od podwozia samochodu. No to pięknie! Oczami
wyobraźni widzę, w jakim tempie będę oglądać prehistoryczne rysunki, o ile w
ogóle tam dojadę. Szczęśliwie reparacja trwa tylko piętnaście minut. Wolę nie
myśleć, w jakim stopniu trwała jest to naprawa.
W końcu
dojeżdżamy do celu. Jestem na księżycu? To pierwsze skojarzenie, kiedy patrząc
dokoła, widzę stożki i kopuły, w których kraterach bulgocze błotnista maź w różnych
odcieniach szarości. To mieszanina wody, iłu i piachu, która wylewa się z
kraterów i płynie zboczem stożka, zwiększając jego rozmiary. Jedne kopczyki
mają kilkadziesiąt lub tylko kilka centymetrów wysokości, inne – nawet kilka
metrów. W niektórych stożkach życie zamarło, rozlana kiedyś lawa zastygła,
spękała, tworząc nietrwałą mozaikę z glinianych płatów. Każde stąpnięcie
powoduje jej zniszczenie.
Różna jest geneza wulkanów błotnych. Niektóre
związane są ze zjawiskami geotermalnymi ziemi, inne – z istnieniem pokładów ropy
naftowej i gazu ziemnego. Tak jest w tym przypadku, w Azerbejdżanie. Do ukształtowania
wulkanu błotnego dochodzi wtedy, gdy gaz usiłujący się wydostać spod skał na
powierzchnię napotyka wody podziemne. Wówczas mieszanina gazu i wody porywa piasek,
pyły, muł, czasem kamienie, raczej kamyki, i szuka sobie ujścia, gdzie mogłoby
nastąpić wyrzucenie na zewnątrz tego wszystkiego, co zabrała po drodze.
Obliczono, że na
świecie istnieje ponad tysiąc miejsc występowania wulkanów błotnych, z czego
około 400 jest właśnie w Azerbejdżanie.
Fajna przygoda! Krajobraz rzeczywiście księżycowy:) Ciekawa też historia ich powstania:)
OdpowiedzUsuńDzięki za wycieczkę:)
Pozdrawiam:)
Tak się też - księżycowo - czułam. Pozdrawiam!
Usuńpierwsze słyszę o błotnych wulkanach, więc wdzięcznam i obserwująca galerię zdjęć
OdpowiedzUsuńDziękuję za odwiedziny i ciesze się, ze Ciebie czymś zaskoczyłam. Nieustannie zapraszam!
Usuń