wtorek, 3 września 2019

Wulkany błotne Alat. Azerbejdżan


Jadę do Gobustanu, 60 kilometrów na południe od Baku. A właściwie to jadę do Parku Narodowego Gobustan, w polskich źródłach nazywanego też Rezerwatem Petroglifów Gobustan, wpisanego na listę UNESCO. Autobus dowiezie mnie do miasteczka o takiej samej nazwie jak park narodowy, położonego w odległości około czterech kilometrów od parku. Aby się tam dostać, muszę sobie „jakoś poradzić”.

Jadę z przesiadką na podmiejskim dworcu autobusowym i pewności, że jestem we właściwym autobusie, nabieram dopiero wtedy, kiedy zamieniam parę słów ze współpasażerem, Orkhanem, który jedzie pokazać petroglify swojemu znajomemu Francuzowi. Francuz jest małomówny, angielskim nie włada, z Orkhanem rozmawia po niemiecku. Chcą pojechać najpierw do wulkanów błotnych w Alat, a dopiero potem do parku petroglifów. Ja wulkany odpuściłam. Wiem, że Alat leży dość daleko od miasta, wiem też, że nie można tam dojechać transportem publicznym i trzeba wziąć taksówkę, a jakoś zupełnie nie mam ochoty na taksówkowe negocjacje. Tym bardziej że jakieś błotne ekscesy natury już widziałam w Nowej Zelandii. Co prawda do rezerwatu też lepiej wziąć taksówkę, ale w tym przypadku, jeżeli cena wyjściowa do negocjacji będzie nienegocjowalna, mogę sobie uskutecznić czterokilometrowy spacer, ewentualnie złapać taksówkę gdzieś po drodze, w miasteczku. W takich przypadkach proponowana cena jest zwykle bardziej realistyczna.

Orkhan proponuje, żebyśmy wzięli jedną taksówkę wspólnie i pojechali najpierw do wulkanów, a potem do rezerwatu. No… w takim przypadku… jeżeli nie będę musiała się targować… Co więcej, Orkhan organizuje tę taksówkę z pomocą kierowcy autobusu, konsultując ze mną cenę, jaką mu zaproponowano. Ta jest do przyjęcia, zgadzam się i kiedy wysiadamy z autobusu, nasz lekko wiekowy pojazd już czeka. Jedziemy.

Dwadzieścia minut później coś się urywa od podwozia samochodu. No to pięknie! Oczami wyobraźni widzę, w jakim tempie będę oglądać prehistoryczne rysunki, o ile w ogóle tam dojadę. Szczęśliwie reparacja trwa tylko piętnaście minut. Wolę nie myśleć, w jakim stopniu trwała jest to naprawa.















W końcu dojeżdżamy do celu. Jestem na księżycu? To pierwsze skojarzenie, kiedy patrząc dokoła, widzę stożki i kopuły, w których kraterach bulgocze błotnista maź w różnych odcieniach szarości. To mieszanina wody, iłu i piachu, która wylewa się z kraterów i płynie zboczem stożka, zwiększając jego rozmiary. Jedne kopczyki mają kilkadziesiąt lub tylko kilka centymetrów wysokości, inne – nawet kilka metrów. W niektórych stożkach życie zamarło, rozlana kiedyś lawa zastygła, spękała, tworząc nietrwałą mozaikę z glinianych płatów. Każde stąpnięcie powoduje jej zniszczenie.


 












Różna jest geneza wulkanów błotnych. Niektóre związane są ze zjawiskami geotermalnymi ziemi, inne – z istnieniem pokładów ropy naftowej i gazu ziemnego. Tak jest w tym przypadku, w Azerbejdżanie. Do ukształtowania wulkanu błotnego dochodzi wtedy, gdy gaz usiłujący się wydostać spod skał na powierzchnię napotyka wody podziemne. Wówczas mieszanina gazu i wody porywa piasek, pyły, muł, czasem kamienie, raczej kamyki, i szuka sobie ujścia, gdzie mogłoby nastąpić wyrzucenie na zewnątrz tego wszystkiego, co zabrała po drodze.

Obliczono, że na świecie istnieje ponad tysiąc miejsc występowania wulkanów błotnych, z czego około 400 jest właśnie w Azerbejdżanie. 












4 komentarze:

  1. Fajna przygoda! Krajobraz rzeczywiście księżycowy:) Ciekawa też historia ich powstania:)
    Dzięki za wycieczkę:)
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. pierwsze słyszę o błotnych wulkanach, więc wdzięcznam i obserwująca galerię zdjęć

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za odwiedziny i ciesze się, ze Ciebie czymś zaskoczyłam. Nieustannie zapraszam!

      Usuń