Kolejnym celem
mojej podróży jest wulkan Arenal. Dokładnie po drugiej stronie jeziora o tej
samej nazwie. Żeby tam dojechać, muszę okrążyć jezioro. Byłam przygotowana na
cały dzień podróży i co najmniej trzy przesiadki, tymczasem okazało się, że
organizatorzy turystyki wyszli naprzeciw oczekiwaniom podróżników –
zorganizowano transfery z Santa Elena do La Fortuna z wykorzystaniem promu
płynącego jeziorem. Zatem czekają mnie tylko dwie przesiadki – na prom i z
promu do kolejnego autobusu. Płynąc jeziorem, wypatruję tutejszej Nessie, ale
ta nie chce pokazać swego oblicza!
I ledwie minęło
południe, a ja już jestem w La Fortuna, niewielkim miasteczku u stóp
najbardziej aktywnego z kostarykańskich wulkanów o wysokości 1633 metrów.
Do 1968 roku
wulkan uważany był za wygasły. Od tego czasu wyrzuca lawę i rozpalone do
czerwoności kamienie, barwi na wszystkie odcienie czerwieni chmury gazu i pary.
Tylko kto to widział? Pewnie mieszkańcy. Przyjezdni bardzo rzadko. Bo doskonale
z rana widoczny stożek wulkanu koło południa zaczyna się zasnuwać mgłą, czy
może chmurami, aby wieczorem zasłonić się niemal całkowicie. A większość
wycieczek – o ile nie wszystkie – udaje się na spotkanie z wulkanem właśnie pod
wieczór, bo właśnie pod osłoną ciemności buchające z gardzieli wulkanu wnętrzności
są najlepiej widoczne. Znając takie realia, przewodnicy doskonale wiedzą, co
robić, żeby grupa nie czuła się rozczarowana – chociaż chyba wszyscy
przybywający doskonale wiedzą, co ich czeka – przecież w Internecie nic się nie
ukryje.
Dlatego bez
większych nadziei na zobaczenie niezwykłego spektaklu od razu, w dniu
przyjazdu, zapisuję się na wieczorną wycieczkę. Początek wycieczki jest trochę
dziwny. Jestem pierwszą uczestniczką, którą sprzed hotelu zabiera kierowca i
przewodnik w jednej osobie. Dwie ulice dalej dołącza jeszcze jeden uczestnik.
To, co zaczyna się dziać dalej, przypomina raczej łapankę. Pan jest cały czas
„na telefonie”. Jedziemy, wracamy, ktoś nas dogania taksówką, kogoś wyciągamy z
restauracji i kończy obiad w samochodzie. Ostatnie dwie osoby dołączają do nas
już na pierwszym postoju, na którym się zatrzymujemy. Ale poza tym to jedna z
lepszych imprez, w jakich brałam udział.
Pan pokazuje nam szereg okazów roślin i zwierząt, na które chyba sami nie zwrócilibyśmy uwagi. No, coati (ostronosów) nie musi nam specjalnie pokazywać, bo sporo się ich pląta w ogrodzie pod balkonem widokowym, z którego można oglądać wulkan (jeżeli ten chce być oglądany!). Ale nie sądzę, abym wypatrzyła pochód mrówek liściarek dźwigających kawałki liści kilkakrotnie większe od nich samych. Albo gniazd kacykowców azteckich czy kolibrów. O tym, gdzie w całkowitych ciemnościach szukać małej zielonej żabki z olbrzymimi, wyłupiastymi, czerwonymi oczami i żółtymi palcami, tym bardziej bym nie wiedziała. Nie mówiąc o jej złapaniu.
Kąpiel w
lodowatej wodzie wodospadu sobie podaruję (chociaż są śmiałkowie!), ale tej w
ciepłych źródłach nie. Bo wulkan oprócz bluzgania kamieniami i parą ogrzewa też
podziemne źródła, dlatego amatorzy moczenia ciała w ciepłej wodzie ciągną do La
Fortuna jak rok długi. Każdy hotel ma kilka basenów z wodą o różnej
temperaturze. My kończymy wycieczkę kąpielą w ciepłych wodach pod osłoną nocy.
Atrakcją jest to, że nie jest to wizyta w którymś ze SPA, ale pławimy się po
prostu w strumyku – urozmaiceniem kąpieli jest drink serwowany przez naszego
przewodnika. A ponieważ w takich okolicznościach nie ma kabin czy pryszniców,
zostajemy rozwiezieni do hoteli w mokrych kostiumach. Koniec imprezy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz