Bałam się jechać do Rio de Janeiro. Całe lata miałam w pamięci emocje, jakie mi towarzyszyły podczas lektury Miasta Boga Paulo Linsa i oglądania zrealizowanego na podstawie tej powieści filmu. Może dlatego tak długo trwało, zanim tę podróż podjęłam – mimo świadomości, że po favelach wałęsać się nie będę. Wystarczyła jednak informacja o tym, że rocznie odwiedza Rio de Janeiro ponad sześć milionów turystów, wyartykułowana przez kogoś w odpowiednim momencie – bo przecież doskonale wiedziałam, że turyści w Rio bywają – która uświadomiła mi, że nie czyhają na mnie większe niebezpieczeństwa niż w każdym innym miejscu na świecie.
Nie znaczy to oczywiście, że całkiem spokojnie pojadę sobie nocą do hotelu gdzieś w centrum. Liczyłam się nawet z tym, że spędzę noc na dworcu autobusowym, jeżeli nie zobaczę jakiejś noclegowni w zasięgu wzroku. Dojeżdżając jednak do dworca, z okna autobusu zauważyłam szyld hotelu. Potem jednak autobus skręcił raz i drugi. Hotel zniknął. Na szczęście miał dwa wejścia i drugie z nich zobaczyłam, gdy tylko wyszłam z budynku dworca.
Fantastycznie, pokój wolny jest. Nie mam złudzeń, to hotel z kategorii „poniżej standardu”, ale w tych okolicznościach… Cudownie jest móc się wyciągnąć w łóżku po całym dniu podróży. A śniadanie znacznie powyżej standardu. To już chyba taka prawidłowość – im gorszy hotel, tym lepsze śniadanie.
Korzystam jeszcze z bliskości dworca i dowiaduję się o autobusy do Petrópolis i Paraty oraz obławiam się w mapy, foldery i informacje, jak dokąd dojechać – informacja turystyczna jest tutaj dobrze wyposażona i dobrze poinformowana. I już mogę udać się do hotelu, gdzie mam zarezerwowane dwa następne noclegi.
W dużych miastach najszczęśliwsza jestem, jeżeli jest metro. W
Rio metro jest, ale jest też tramwaj. Nowoczesny, szybki, łączący okolice
dworca autobusowego z centrum. I nim jadę, i jestem coraz bardziej wniebowzięta.
Przede wszystkim dlatego, że kiedy na przystanku tramwajowym szukam kasy lub
automatu, żeby kupić bilet, dowiaduję się, że jako emerytce przysługują mi
darmowe przejazdy. Mnie, nierezydentce Rio, też?
Też.
No to sobie pojeżdżę!
Potem jestem zadowolona, gdy jadę czystą, zadbaną dzielnicą i z okien tramwaju widzę mural Eduarda Kobry, bo już wiem, że będę go mogła obejrzeć z bliska. I zaraz jak tylko zostawiam swoje rzeczy, wracam na Bulwar Olimpijski (Olimpic Boulevard), który jest akurat jakieś dwieście metrów od mojego hotelu, aby popatrzeć oko w oko reprezentantom pięciu kontynentów.
Mural został namalowany przez urodzonego w São Paulo artystę Eduarda Kobrę (ur. 1976) z okazji igrzysk olimpijskich, które odbyły się w Rio de Janeiro w 2016 roku. Skojarzenie z pięcioma kołami olimpijskimi, których pomysłodawcą w 1914 roku był twórca nowożytnych igrzysk olimpijskich, baron Pierre de Coubertin, jest oczywiste. Zajmując powierzchnię 2600 metrów kwadratowych na ścianie jednego z budynków portowych, został wpisany do Księgi rekordów Guinnessa jako największy mural świata. Chociaż ta okoliczność akurat nie jest dla mnie najważniejsza. Wiele murali w różnych krajach widziałam, ale „Rdzenni mieszkańcy pięciu kontynentów” biją na głowę wszystkie inne – oryginalnością wykonania. Kobra bowiem maluje portrety, kształtując z figur geometrycznych twarze wkomponowane w równie geometryczne tło. Czoło z trójkątów, policzki z kwadratów… Czy będę miała kiedyś okazję zobaczyć „Artura Rubinsteina”, którego Eduardo Kobra namalował w Łodzi? [1]
Dlaczego miałam wątpliwości, czy zobaczę mural Kobry z bliska? Bo kiedy przeczytałam, że powstał w zaniedbanej dzielnicy portowej, zadziałała wyobraźnia, oczami której widziałam walące się rudery, zapyziałe uliczki i bandziorów czyhających za każdym rogiem na zapuszczającą się tutaj żądną przygód podróżniczkę. Tymczasem okazuje się, że odnowienie tej dzielnicy, portu, do którego kiedyś zawijały statki przywożące niewolników, wpisuje się w program szerokiej rewitalizacji całego miasta. To właśnie tutaj, gdzie powstawało Rio, rodzi się nowe jego oblicze skierowane na naukę, kulturę i sztukę. Z drugiej strony nie bardzo się to podoba mieszkańcom rewitalizowanych dzielnic, często bowiem łączy się z koniecznością zmiany adresu na niekoniecznie korzystnych warunkach.
Targ niewolników już zrewitalizowano – zarys murów dawnych budynków jest teraz stanowiskiem archeologicznym „Nabrzeże Valongo”.
Wzdłuż odnowionych budynków portowych powstają kawiarnie na wolnym powietrzu, a mural Kobry nie jest jedynym dziełem sztuki, jaki można, pijąc kawę, kontemplować na ścianach byłych magazynów i sortowni.
Muzeum Sztuki Rio zapracowało na renomę ciekawymi inicjatywami, chociaż szkoda, że na wystawie poświęconej sambie nie ma podpisów w języku angielskim czy chociażby hiszpańskim. Na brzegu zatoki Guanabara straszy wpuszczone w wodę Muzeum Jutra (Museu do Amanhã). Straszy mnie, bo jego architektura – kojarząca mi się z wzbijającym się w niebo samolotem bez skrzydeł – mnie akurat nie przypadła do gustu. Co nie znaczy, że nie doceniam rozmachu budowlano-ekologicznego i założeń programowych tej jednostki naukowo-kulturalnej, służącej chyba głównie mieszkańcom.
Jakkolwiek by patrzeć, plac Mauá wyrasta i na kulturalne, i na turystyczne centrum miasta.
Zobacz też: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/08/taki-dzien.html
[1] Kilka miesięcy później,
będąc przejazdem w Łodzi, miałam okazje popatrzeć i na ten mural.
Mural autorstwa Kobry w Łodzi |
Widok na plac Mauá z tarasu Muzeum Sztuki Rio |
Wejście do Muzeum Jutra |
Artystyczna wizja faveli w Rio - Muzeum Sztuki Rio |
Mnie się te murale szalenie podobają. Ciekawie to wygląda, te kształty i kolory olimpijskie. I nikt ich nie pomazał!!! Rio się powoli zmienia, może fawele kiedyś tam będą wyglądały, jak w muzeum. Ciekawe! Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńNie tylko Tobie. Ja kilkakrotnie do nich wracałam – na szczęście były blisko hotelu, w którym się zatrzymałam. A co do faveli, to myślę, że tam też murali nie brakuje, tylko niewielu się tam wybierze, żeby sprawdzić.
Usuń