czwartek, 13 sierpnia 2020

Spacerując po Kuala Lumpur. Malezja

 

Kuala Lumpur Craft Complex to jedno z ciekawszych miejsc, jakie miałam okazję zobaczyć. Rzadko odwiedzane przez turystów. Raz, że położone w lekkim oddaleniu od tras uczęszczanych przez odwiedzających miasto, dwa – w trakcie zorganizowanej wycieczki nie ma czasu na takie wizyty. Świetne muzeum przybliża tradycyjne rzemiosło malajskie. W pobliskich, wchodzących w skład kompleksu chatach rzemieślników można sobie pooglądać procesy tworzenia i nawet popróbować swoich sił.


 

 

 

 

 

 

 

 

W zakątku artystów podglądam uprawiających sztukę malarzy. Na wielkim błękitnym płótnie pływa ogromny żółw, zza zasłony szmaragdowej wody prześwitują kolory koralowej rafy. Obrazy wydają się ukończone. Dla mnie. Autora chyba nie do końca satysfakcjonuje efekt jego pracy. Muska pędzlem płótno, odchyla się, siedząc na plastikowym foteliku, długo studiuje spojrzeniem swoje dzieło. Nabiera na pędzel trochę farby, kolejne muśnięcie, odchylenie w tył i kolejna wnikliwa obserwacja. Kolejne muśnięcie pędzlem…

Dopiero po dłuższej chwili pan artysta, Ajis Mohammed, zauważa, że jest obserwowany, chociaż z pewnością to dla niego nic nowego. Musi się liczyć z podglądaniem swojej pracy, prowadząc studio właśnie w tym miejscu. Rozmawiamy chwilę, pan bardzo interesująco opowiada o swoich inspiracjach, które czerpie między innymi z nurkowania. Ubolewa nad losem stworzeń wodnych nękanych przez ludzi, dokonujących połowów przy pomocy środków wybuchowych. Mówi o swoich doświadczeniach malarskich. Próbował nawet malować pod wodą. Niestety, słona woda niweczyła jego pracę, rozkładając nakładaną olejnymi sztabkami farbę. Malowanie to dla niego czasem praca, czasem odpoczynek, medytacja, które przynoszą mu natchnienie. Dosyć, nie będę dłużej niweczyła jego weny, chociaż odchodzić stąd wcale mi się nie chce. W takich miejscach wydaje się, że czas się zatrzymał.

Droga do najbliższego przystanku kolejki wiedzie przez Bukit Bintang. Niestety.

Niestety, bo Bukit Bintang, wymieniane w przewodnikach jako miejsce szczególnie atrakcyjne (!!), to jedno z wielu centrów handlowych, jakie omijam zwykle szerokim łukiem. Tym razem jednak najkrótsza droga do stacji metra wiedzie właśnie główną ulicą sławnej dzielnicy handlowej. Nie mam wyjścia.

Nieoczekiwanie jednak czeka mnie miła niespodzianka: wita mnie 150 kolorowych miśków. 

Stoją wzdłuż chodnika, wokół fontanny, szpalerem przed wejściem do jakiejś galerii handlowej. Przed każdym podpis, z jakiego kraju przyjechał, na każdym malunki przedstawiające coś charakterystycznego dla „jego” kraju. To bohaterowie organizowanej od 2002 roku akcji UNICEF o nazwie United Buddy Bears pod hasłem: „Musimy się lepiej poznać, aby łatwiej móc się zrozumieć, bardziej sobie ufać i lepiej ze sobą żyć”. 

Ekspozycje United Buddy Bears prezentowane były dotychczas na czterech kontynentach podczas dwunastu wystaw, w 2008 roku odwiedziły również Polskę. Do tej pory obejrzało je ponad 15 milionów osób. Znajduję i naszego, polskiego misia pomalowanego przez Ewę Woźniewską: czapka krakowska, pszczółka Maja, byczek Fernando. Oczy misia to środeczki białego i czerwonego kwiatka – nie można mieć wątpliwości.


 

 


 

 

 

 

 

Miło spędzam czas w Malezyjskim Centrum Turystyki, którego dzieje to historia sama w sobie. Kolonialny budynek został wybudowany w 1935 roku jako rezydencja bogatego właściciela kopalni cyny i magnata przemysłu gumowego. Później kolejno pełnił funkcję bazy militarnej Armii Brytyjskiej i był siedzibą głównego dowództwa Armii Japońskiej w czasie II wojny światowej. Następnie stanowił pierwszą siedzibę malezyjskiego parlamentu i miejsce celebrowania szczególnie ważnych wydarzeń narodowych. Dzisiaj – mekka turystów. Sporo prospektów i map, dosyć dobra informacja turystyczna (co nie jest, jak wskazuje doświadczenie, zjawiskiem normalnym – wbrew nazwie i oczekiwaniom!), bezpłatny Internet (pół godziny, ale dobre i to), występy artystyczne, wystawy.


 

 

 

 

 

 

 

 

Za naprawdę symboliczną opłatę za bilet wstępu oglądam blisko godzinny występ zespołu prezentującego narodowe tańce malajskie. Zupełnie za darmo upajam się bajecznie kolorowymi obrazami „malajskiego Nikifora” o nazwisku Ismail Baba i pseudonimie Pak Mael. Żółte, różowe, niebieskie, fioletowe drzewa… Dziesiątki drzew… Niemal identyczny kształt koron, różne kolory… Jakimi drogami podąża wyobraźnia artysty…

Dobrze czuję się w Kuala Lumpur. Nie przeszkadzają mi tłumy, nie doskwiera mi upał, a może już się przyzwyczaiłam.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 




 
 


3 komentarze:

  1. Fajna przygoda, tyle wrażeń i kolorów!
    Kuala Lumpur - moje marzenie!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wierzę, że się spełni - czego gorąco życzę!

      Usuń
    2. Oby marzenia i życzenia się spełniły! Dzięki:)))

      Usuń