Kuala Lumpur
Craft Complex to jedno z ciekawszych miejsc, jakie miałam okazję zobaczyć. Rzadko
odwiedzane przez turystów. Raz, że położone w lekkim oddaleniu od tras
uczęszczanych przez odwiedzających miasto, dwa – w trakcie zorganizowanej
wycieczki nie ma czasu na takie wizyty. Świetne muzeum przybliża tradycyjne
rzemiosło malajskie. W pobliskich, wchodzących w skład kompleksu chatach rzemieślników
można sobie pooglądać procesy tworzenia i nawet popróbować swoich sił.
W zakątku artystów
podglądam uprawiających sztukę malarzy. Na wielkim błękitnym płótnie pływa
ogromny żółw, zza zasłony szmaragdowej wody prześwitują kolory koralowej rafy.
Obrazy wydają się ukończone. Dla mnie. Autora chyba nie do końca
satysfakcjonuje efekt jego pracy. Muska pędzlem płótno, odchyla się, siedząc na
plastikowym foteliku, długo studiuje spojrzeniem swoje dzieło. Nabiera na
pędzel trochę farby, kolejne muśnięcie, odchylenie w tył i kolejna wnikliwa
obserwacja. Kolejne muśnięcie pędzlem…
Dopiero po
dłuższej chwili pan artysta, Ajis Mohammed, zauważa, że jest obserwowany,
chociaż z pewnością to dla niego nic nowego. Musi się liczyć z podglądaniem
swojej pracy, prowadząc studio właśnie w tym miejscu. Rozmawiamy chwilę, pan
bardzo interesująco opowiada o swoich inspiracjach, które czerpie między innymi
z nurkowania. Ubolewa nad losem stworzeń wodnych nękanych przez ludzi, dokonujących
połowów przy pomocy środków wybuchowych. Mówi o swoich doświadczeniach
malarskich. Próbował nawet malować pod wodą. Niestety, słona woda niweczyła
jego pracę, rozkładając nakładaną olejnymi sztabkami farbę. Malowanie to dla
niego czasem praca, czasem odpoczynek, medytacja, które przynoszą mu
natchnienie. Dosyć, nie będę dłużej niweczyła jego weny, chociaż odchodzić stąd
wcale mi się nie chce. W takich miejscach wydaje się, że czas się zatrzymał.
Droga do
najbliższego przystanku kolejki wiedzie przez Bukit Bintang. Niestety.
Niestety, bo
Bukit Bintang, wymieniane w przewodnikach jako miejsce szczególnie atrakcyjne
(!!), to jedno z wielu centrów handlowych, jakie omijam zwykle szerokim łukiem.
Tym razem jednak najkrótsza droga do stacji metra wiedzie właśnie główną ulicą sławnej
dzielnicy handlowej. Nie mam wyjścia.
Nieoczekiwanie
jednak czeka mnie miła niespodzianka: wita mnie 150 kolorowych miśków.
Stoją
wzdłuż chodnika, wokół fontanny, szpalerem przed wejściem do jakiejś galerii
handlowej. Przed każdym podpis, z jakiego kraju przyjechał, na każdym malunki
przedstawiające coś charakterystycznego dla „jego” kraju. To bohaterowie organizowanej od 2002 roku akcji
UNICEF o nazwie United Buddy Bears pod hasłem: „Musimy się lepiej poznać, aby
łatwiej móc się zrozumieć, bardziej sobie ufać i lepiej ze sobą żyć”.
Ekspozycje United Buddy Bears prezentowane były dotychczas na czterech
kontynentach podczas dwunastu wystaw, w 2008 roku odwiedziły również Polskę. Do
tej pory obejrzało je ponad 15 milionów osób. Znajduję i naszego, polskiego
misia pomalowanego przez Ewę Woźniewską: czapka krakowska, pszczółka Maja,
byczek Fernando. Oczy misia to środeczki białego i czerwonego kwiatka – nie
można mieć wątpliwości.
Miło spędzam czas w Malezyjskim Centrum
Turystyki, którego dzieje to historia sama w sobie. Kolonialny budynek został
wybudowany w 1935 roku jako rezydencja bogatego właściciela kopalni cyny i magnata
przemysłu gumowego. Później kolejno pełnił funkcję bazy militarnej Armii
Brytyjskiej i był siedzibą głównego dowództwa Armii Japońskiej w czasie II
wojny światowej. Następnie stanowił pierwszą siedzibę malezyjskiego parlamentu
i miejsce celebrowania szczególnie ważnych wydarzeń narodowych. Dzisiaj – mekka
turystów. Sporo prospektów i map, dosyć dobra informacja turystyczna (co nie
jest, jak wskazuje doświadczenie, zjawiskiem normalnym – wbrew nazwie i oczekiwaniom!),
bezpłatny Internet (pół godziny, ale dobre i to), występy artystyczne, wystawy.
Za naprawdę symboliczną opłatę za bilet
wstępu oglądam blisko godzinny występ zespołu prezentującego narodowe tańce
malajskie. Zupełnie za darmo upajam się bajecznie kolorowymi obrazami „malajskiego
Nikifora” o nazwisku Ismail Baba i pseudonimie Pak Mael. Żółte, różowe, niebieskie,
fioletowe drzewa… Dziesiątki drzew… Niemal identyczny kształt koron, różne kolory…
Jakimi drogami podąża wyobraźnia artysty…
Dobrze czuję się
w Kuala Lumpur. Nie przeszkadzają mi tłumy, nie doskwiera mi upał, a może już
się przyzwyczaiłam.
Fajna przygoda, tyle wrażeń i kolorów!
OdpowiedzUsuńKuala Lumpur - moje marzenie!!!
Wierzę, że się spełni - czego gorąco życzę!
UsuńOby marzenia i życzenia się spełniły! Dzięki:)))
Usuń