piątek, 13 lipca 2018

Wulkan Tarawera czeka… Nowa Zelandia


Nadszedł dzień 10 czerwca 1886 roku i bóg przodków, Ruaumoko, mieszkający we wnętrzu wulkanu Tarawera, przypomniał o swoim istnieniu. W środku nocy lawa wylała się z trzech wierzchołków wulkanu, tworząc buchający ogniem krater o długości kilku kilometrów. Przyciągający turystów cud natury pod nazwą Białe i Różowe Tarasy na jego stoku, przestał istnieć. Przestała też istnieć wioska Te Wairoa przysypana wyrzucanymi z wnętrza ziemi skałami i popiołami. Życie straciło około stu pięćdziesięciu osób (około, bo znów różne źródła podają różne liczby), w tym sześciu Europejczyków. Przewodniczka Sophia uratowała sześćdziesiąt dwie osoby, udzielając im schronienia w swoim domu. 

Dobra pogodowa passa się skończyła. Budzi mnie szum deszczu. Ulewnego. Ale wulkan Tarawera – wygasły, bo wygasły, ale jednak wulkan – czeka. A wycieczka kupiona.
Jestem przed informacją turystyczną sama, mimo że dawno minęła ósma, czyli termin zbiórki. Nie ma nikogo ani wyglądającego na uczestnika, ani na prowadzącego wycieczkę. Na szczęście informacja jest już czynna. Pani wykonuje telefon, mam czekać dalej. No, pięknie się zapowiada. Może chociaż przestanie padać.

Ze zgrzytem opon podjeżdża samochód terenowy. Oprócz mnie nie było dzisiaj indywidualnych podróżników chcących odwiedzić wulkan, zatem zostaję dokooptowana do zorganizowanej grupy ze Stanów Zjednoczonych. Człowiek, który mnie wiezie, jest jej przewodnikiem.

Przy brzegu krateru okazuje się, że jestem jedyną osobą, która ma zamiar zejść na jego dno. Jestem nieco zdziwiona, tak „na oko” średnia wieku pozostałych uczestników jest niższa od mojego. Pan przewodnik nawet nie próbuje mnie odwieść od tego zamiaru – w końcu spacer dnem wulkanu jest w programie wycieczki. Jadąc samochodem, rozmawialiśmy i pan wie, że pogoda mi nie przeszkadza. Dlaczego ma mnie obchodzić, że ktoś ma ochotę na realizację tylko części programu?!















Ostatecznie jeszcze dwie Amerykanki decydują się iść ze mną i z przewodnikiem. Idziemy. W końcu jeszcze jeden z mężczyzn postanawia ratować honor męskiej części grupy i dogania nas. Pozostali mają do przebycia łatwy szlak do miejsca, w którym my mamy krater opuścić. Ścieżka, którą idziemy, jest w zasadzie nietrudna i bezpieczna. Początkowo trochę stroma. Stopy toną w zwałach żużlu, co skutkuje tym, że jego drobiny momentalnie wypełniają każdą szczelinę między butem a skarpetką. Między skarpetką a nogą zresztą też. Po chwili czuję, jakbym szła boso. Wytrzepywanie z butów pozostałości po wybuchu sprzed stu pięćdziesięciu lat nie ma sensu, za chwilę będzie to samo, ale podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić. I do chodzenia w siąpiącym deszczu i w butach pełnych żużlu też.


A żużel jest pięknie wielokolorowy, we wszystkich odcieniach czerwieni, brązu, szarości. I trochę zielony, pokryty kiełkującą pomiędzy kolorowymi kamieniami roślinnością. Za parędziesiąt lat, może wcześniej, będzie tu zupełnie zielono.

Dostaję jeszcze certyfikat, że zdobyłam wulkan. Co prawda wpisane na nim nazwisko tylko trochę przypomina moje, ale zdając sobie sprawę, że może ono sprawiać pewną trudność przedstawicielom anglojęzycznych nacji, nie czepiam się. Opuszczamy dolinę, pan przewodnik odwozi mnie do centrum.

Minęło południe. Co prawda przestało padać, ale jestem zziębnięta, przemoczona, kilkakrotne wytrzepywanie kamieni z butów na niewiele się zdało. Ale… ktoś wcześniej przewidział, że zdrożony podróżnik może być w takiej sytuacji.

Kiedy kilka dni temu przyjechałam do Rotorua i autobus zatrzymał się w miejscu, w którym jestem, uwagę moją zwróciła fontanna przed budynkiem informacji turystycznej. Z mieszanymi uczuciami patrzyłam na kilka osób siedzących na jej brzegu z nogami w wodzie – kto to widział nogi w fontannie moczyć! Chwilę potem dotarło do mnie, że to nie fontanna, ale brodzik z ciepłą, żeby nie powiedzieć gorącą wodą, z ławeczką dokoła, a siedzący z nogami w wodzie ludzie wykorzystują to miejsce zgodnie z przeznaczeniem. Teraz korzystam z dobrodziejstw brodzika. Z rozkoszą zanurzam moje zmarznięte, poodgniatane żużlem wulkanu Tarawera stopy w wodzie z gorącego źródła. Odpoczywam, zmieniam skarpetki, buty. Tak, tak, jestem przygotowana. Widząc rano padający deszcz, przewidziałam, że mogą być potrzebne, zatem wzięłam drugą parę ze sobą. Nie jest to w końcu kto wie jaki ciężar, a nie będę tracić czasu na powrót do hotelu tylko po to, żeby zmienić buty. Szkoda popołudnia. No a jak już ma się suche i ciepłe stopy, to całkowicie zmienia się punkt widzenia. Tym bardziej że deszcz przestał padać, a tym samym zrobiło się znacznie cieplej. Jest wspaniale!

Aby domknąć historię wybuchu wulkanu Tarawera, chcę jeszcze odwiedzić zasypaną wtedy wioskę, zwaną teraz na użytek turystów „Pogrzebaną Wioską”. Nowozelandzkie Pompeje.

Ale o tym to już w jednym z kolejnych postów…

Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/04/swieta-i-czarna-woda-rotorua-nowa.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/02/to-tylko-wstep-rotorua-nowa-zelandia.html 
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2015/05/te-puia-o-whakaari-dla-maorysow-biaa.html
 


Wulkan Tarawera obecnie – widok z doliny Waimangu,
z brzegu jeziora Rotomahana

3 komentarze: