Jakieś trzysta metrów za klasztorem Szaolin
znajduje się Las Pagód, każda z 248 pagód upamiętnia mnicha, który szczególnie
zasłużył się dla klasztoru. To tutaj chowano prochy zmarłych mnichów, począwszy
od czasów dynastii Tang. Najstarsza pagoda pochodzi z VII wieku. Przed
niektórymi stoją niewielkie ołtarzyki – miejsce składania ofiar, palenia
kadzideł. A gdzie chowano mnichów przeciętnych, którzy nie mieli żadnych
szczególnych zasług?
Dopiero minęło południe, a ja w zasadzie
wyczerpałam program na dziś. Na Lesie Pagód kończy się opis klasztoru Szaolin w
każdym z przewodników, który przeglądałam przed podróżą. Nie będę jednak
wracała już teraz do Luoyangu, zrobię sobie mały hiking. Przecież
klasztor Szaolin leży w paśmie górskim Song, a to jedna ze świętych chińskich
gór taoizmu – to dlaczego mam nie przejść się jej ścieżkami? W programie
podróży mam co prawda wspinaczkę, za kilka dni, na świętą górę Tai Shan (por. http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/10/swieta-gora-tai-tai-shan-chiny.html) dlaczego jednak mam nie zaczerpnąć dobrej
energii i z tego świętego miejsca?
W informacji turystycznej klasztoru
otrzymałam schematyczną mapkę terenu w języku chińskim. Tylko kilka nazw jest w
języku angielskim, które zresztą nic mi nie mówią. Mapka nie jest w skali, ale
wynika z niej, że sporo można jeszcze zobaczyć. O, na przykład jest zaznaczona
jaskinia Dharma. To zapewne ta jaskinia, w której najsławniejszy rezydent
klasztoru spędził dziewięć lat, zanim go zaakceptowano. Może uda mi się do niej
dojść…
Na mapce są też zaznaczone dwie kolejki
linowe. Mogłabym pojechać w górę kolejką, a wrócić pieszo. Nie mogę jednak
dogadać się z obsługą, nie wiem, dokąd bym nimi dojechała, do jaskini Dharmy
raczej nie… Szybka decyzja – jednak idę pieszo. Taki piękny mamy dzień… Droga
nie jest zbyt trudna. Najpierw spotykam polanę z dość gęsto ustawionymi
stelami. Może to cmentarz tych mnichów, którzy nie zasłużyli się wystarczająco,
aby po śmierci spocząć w historycznym Lesie Pagód?
Potem zaczynają się schody.
Nie, nie te przysłowiowe, tylko autentyczne, kamienne schody wznoszące się
zboczem góry. Nie przepadam za schodami w górach, zdecydowanie preferuję
wydeptane ścieżki, nawet strome, ale wyboru nie mam. Przeszłam jakieś trzy
kilometry, gdy niespodziewanie odkrywam, że jestem w miejscu, do którego
dociera jedna z kolejek linowych. Ludzi tutaj więcej, wszyscy udają się w
jednym kierunku.
Muszę zobaczyć, co jest tam, dokąd idą.
Muszę sprawdzić, co jest za tamtym zakrętem…
Jeszcze parę chwil i… nieruchomieję z
wrażenia. W połowie wysokości prostopadłej niemal ściany skalnej zawieszona
jest betonowa półka. Ta półka to przygotowana ręką człowieka ścieżka prowadząca
do… żebym to ja wiedziała dokąd. Rozglądam się – ta ściana to zbocze wąwozu.
Głębokiego.
Z drugiej strony tegoż wąwozu też wiedzie ścieżka, chociaż mniej
spektakularnie wyglądająca. W cieniu drzew. W dali, w przymglonym górskim
powietrzu ledwo widać dachy i pagody jakiegoś klasztoru.
Aha, czyli tam
mogłabym dojść. Gdzieś tam między ścianami wąwozu jest jeszcze, jak wynika z
mojej mapki, wiszący most. Schematyczne ikonki oznaczające pagody i świątynie
oraz narysowane byle jak ścieżki stają się nagle czytelniejsze. Szkoda, że
dopiero teraz…
Idę jeszcze jakieś 300–400 metrów – dobrze,
że półkę zaopatrzono w barierkę. Napawam się atmosferą tego miejsca, chłonę
widoki, pragnąc zapisać je na trwałe w mojej pamięci. Ścieżka zaczyna prowadzić
w dół, zapewne zbliżam się do tego wiszącego mostu, ale dawno minęła 15:00. Nie
mogę zapomnieć, że jeżeli schodzę, to muszę też wrócić do góry, a to zawsze
jest trochę uciążliwsze. Nie mogę zapomnieć, że przystanek, z którego mam
autobus do Luoyangu, jest odległy o co najmniej pięć kilometrów. Nie mogę
wreszcie zapomnieć, że nie wiem, o której godzinie jest ostatni autobus. Jedni
mówili, że o 18:00, ale inni twierdzili, że o 17:00. Muszę wracać.
Gdybym ja wiedziała, co ja mogę tutaj
zobaczyć… Gdyby chociaż jeden przewodnik wspomniał, jak wygląda góra Song.
Gdyby chociaż w jednej relacji z podróży ktoś napisał, co jeszcze oprócz
ćwiczącej młodzieży, klasztornych zabudowań i Lasu Pagód w Szaolin zobaczył.
Hm… wspomniałby zapewne, gdyby tutaj dotarł. Śmiem twierdzić, że jestem jedną z
bardzo niewielu osób niemieszkających w Chinach, które postanowiły zrobić sobie
mały hiking w lasach góry Song i zobaczyły to, co ja teraz oglądam.
Gdybym była dociekliwsza, przygotowując się
do odwiedzenia Tai Shan, zainteresowałabym się pozostałymi świętymi górami,
może zobaczyłabym jakieś zdjęcie, które skutecznie zachęciłoby mnie do
odwiedzenia tego, co jest „za klasztorem Szaolin”. Wtedy zupełnie inaczej
zorganizowałabym sobie ten dzień. Nie skupiałabym się na zwiedzaniu jeszcze
jednej świątyni, która prawdę powiedziawszy, „gra” na legendach i na filmach z
Bruce’em Lee, a niczym szczególnym się nie wyróżnia z setek innych buddyjskich
klasztorów. Mogłabym wtedy, już na wstępie, już przy wejściu na teren
klasztoru, dowiedzieć się, która z kolejek linowych dociera w to właśnie
miejsce. Ograniczając czas wizyty w samym klasztorze, mogłabym zaoszczędzony
czas przeznaczyć na dotarcie do świątyni po drugiej stronie wąwozu, a może i do
miejscowości leżącej gdzieś tam, na przeciwległym zboczu Song Shan.
Mogłabym…
Mogłabym, ale i tak… przecież widziałam dużo
więcej, niż widzi uczestnik przeciętnej wycieczki do klasztoru Szaolin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz