poniedziałek, 16 marca 2020

Mur dziesięciu tysięcy li – Wielki Mur Chiński, Huanghua. Cz. I.



Trudno znaleźć jednoznaczne dane o Wielkim Murze Chińskim. W różnych źródłach padają różne wielkości dotyczące długości murów i okresu powstania. Gdy uwzględniane są tylko umocnienia z kamienia, cegły lub ubitej ziemi faktycznie wzniesione ręką ludzką, to długość muru określana jest w granicach 2400 kilometrów. Jeżeli brane są pod uwagę również bariery naturalne, takie jak pasma górskie czy rzeki, pojawia się długość 8851,8 kilometra. Niektórzy wliczają również obwody, niekiedy pokaźnych rozmiarów, fortyfikacji wzmacniających najbardziej newralgiczne punkty. Jakkolwiek by było, mnie najbardziej podoba się określenie, że jest to „Mur dziesięciu tysięcy li” (li to nazwa chińskiej jednostki odległości odpowiadającej 500 metrom), z tym że w tej nazwie dziesięć tysięcy jest traktowane jako „nieskończona długość”. Zatem każdy może sobie interpretować to li jak chce.


Najczęściej za pomysłodawcę Wielkiego Muru Chińskiego uważany jest cesarz Qin Shi, Pierwszy Cesarz, który podjął gigantyczne prace w rejonie muru w III wieku p.n.e. Niektórzy naukowcy twierdzą jednak, że mur rozpoczęto wznosić już w V wieku p.n.e. I rzeczywiście istnieją ślady, że zanim cesarz Qin Shi zaznaczył swoją obecność na północy zjednoczonego cesarstwa, konstruowano umocnienia, głównie ziemne, które miały chronić poszczególne królestwa, później przez niego zjednoczone. Można zatem założyć, że Pierwszemu Cesarzowi chodziło raczej o utworzenie jednego systemu umocnień poprzez scalenie murów istniejących. Powstał system obronny, w którym doliczono się 15 tysięcy wież i 25 tysięcy fortów. Dokonano tego rękami około miliona robotników, z których wielu nie przeżyło warunków katorżniczej pracy, a którym zawdzięczamy powstanie największej na świecie budowli wzniesionej przez człowieka.


O ironio, Wielki Mur Chiński w zasadzie nie spełnił funkcji, dla jakiej został wzniesiony – nie powstrzymał hord najeźdźców z północy. Piętnaście wieków później na chińskim tronie zasiadł potomek Dżingis-chana.


Przez wieki umocnienia ulegały stopniowej degradacji. Dopiero cesarze dynastii Ming ( 1368–1644) odbudowali Wielki Mur, który w ciągu kilku kolejnych wieków ponownie uległ przeciwnościom natury i brakowi systematycznej konserwacji. Do naszych czasów najlepiej zachował się blisko 5-kilometrowy odcinek w górach Badaling, około 70 kilometrów na północ od Pekinu. Ten właśnie fragment jako pierwszy został w połowie XX wieku odrestaurowany i oddany we władanie turystów. Rocznie odwiedza Badaling ponad sto milionów osób.

Czyli, średnio rzecz biorąc, 273 tysiące osób dziennie, które mają do dyspozycji 5 kilometrów muru. Nie będę przeliczała średniego „zatłumienia” na metr kwadratowy i jednostkę czasu! Wiem jednak, że do Badaling nie pojadę.

Ani do Mutianyu, kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Badaling, otwartego dla zwiedzających, gdy ten stał się już za bardzo zatłoczony. Jadę do Huanghua. Przewodniki mówią, że „to idealne miejsce dla wędrowców, którzy lubią zbaczać z utartych szlaków”. A ja lubię. Tylko jak tam dojechać? Wiem jedynie, że autobusem numer 916 z dworca autobusowego koło stacji metra Dongzhimen muszę dojechać do Huairou i tam się przesiąść. Ba, przesiąść się…

Ze znalezieniem autobusu 916 problemu nie mam, półtorej godziny później dojeżdżam do jakiegoś dużego miasta. Kiedy autobus jedzie i jedzie kilkanaście kilometrów prawie prostą ulicą, dociera do mnie, że to może być Huairou. Pan kierowca potwierdza to, kiedy pokazuję mu zdjęcie z murem. Mam wysiąść na najbliższym przystanku.

Wysiadam i natychmiast podchodzi do mnie kilku panów, niektórzy nawet coś tam mówią po angielsku. Czy chcę jechać do Wielkiego Muru? Oczywiście, że chcę. Wyostrzona w czasie podróży czujność każe mi upewnić się, dokąd też chce mnie pan dowieźć. Nie pytam jednak wprost, ale:
– A czym dojadę do Wielkiego Muru?
– Samochodem, tym… – odpowiada pan i pokazuje pojazd stojący tuż obok.
– Czyli zawiezie mnie pan do Mutianyu? – Żeby nie było wątpliwości, pokazuję panu w przewodniku nazwę w języku chińskim.
– Tak, tak – potwierdza pan, zadowolony, że złapał klienta.
Muszę pana rozczarować.
– Ale ja nie chcę do Mutianyu, chcę dojechać do Huanghua.
– Ale to jest daleko…
– Wiem, ale wiem też, że jeżdżą tam autobusy. Czy wie pan, skąd odjeżdżają autobusy do Huanghua?
– Nie, nie. Nie ma żadnych autobusów do Huanghua! – Przecież pan nie podetnie gałęzi, na której siedzi, i nie pokaże mi drogi do konkurencji. Może jednak ta Biała zdecyduje się na Mutianyu, kiedy da sobie wcisnąć informację, że do Huanghua nie dojedzie!

Wiem, że nie znajdę właściwego autobusu bez pomocy kogoś miejscowego. Oczywiście taki scenariusz też przewidziałam. Jeżeli nie uda mi się dzisiaj dojechać tam, dokąd chcę, mam w zanadrzu jeszcze jeden dzień, aby pojechać do Badaling – tam dojazd jest bezpośredni, a z braku laku… Oddalam się od panów z samochodami i w akcie desperacji pytam kolejne osoby, które mnie mijają, czy znają język angielski. Szósta czy siódma pytana osoba udziela mi najbardziej w tej chwili pożądanej odpowiedzi:
– A little
– A czy wie pan, skąd odjeżdżają autobusy do Huanghua? – Staram się mówić jak najwolniej i najwyraźniej, dla pewności znów pokazuję chińską nazwę w przewodniku.
Pan wie! Podchodzi ze mną do przystanku autobusowego, mówi, że muszę podjechać autobusem miejskim numer 342… liczy na rozkładzie jazdy… siedem przystanków. Zapisuje mi chińską nazwę tego przystanku – abym mogła pokazać ją kierowcy. Jeszcze chce mi coś powiedzieć, ale zasób angielskich słówek już mu się wyczerpał. Sięga po smartfon. Chwilę później podaje mi tłumaczenie. Gdy wysiądę z autobusu numer 342, mam przejść na przystanek po drugiej stronie ulicy.

Moja wiara w ludzi powraca. 20 minut później siedzę już w kolejnym autobusie z nadzieją, że do wyznaczonego sobie celu jednak dojadę.
Autobus wlecze się niemiłosiernie, wspinając się ciągle do góry. Po kolejnych prawie dwóch godzinach wysiadam, jestem w Huanghua, Mieście Żółtych Kwiatów. Nie udaje mi się dociec, o jakie żółte kwiaty chodzi, ale w wielu materiałach spotykam informację, że w lecie okolica jest „zalana morzem żółtego kwiecia w pełnym rozkwicie”. Takiego obrazka dzisiaj nie zobaczę, lato przybędzie dopiero za dwa miesiące.

Gdy tylko wysiadam z autobusu, widzę MUR. Parking i kasy biletowe są u stóp góry, na której szczycie widać historyczną budowlę, a właściwie jej ruiny. Kolejek nie ma, bez czekania kupuję bilet, dostaję bardzo szkicową mapkę, a pani kasjerka, o dziwo władająca angielskim, objaśnia mi chińskie napisy.

Ciąg dalszy: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/03/mur-dziesieciu-tysiecy-li-wielki-mur_27.html



 
 

3 komentarze:

  1. Ależ niesamowita przygoda! Rzeczywiście dobrze utrzymany fragment muru i bez tłumu turystów. Udało Ci się! A te żółte pola, to być może chodzi o kwitnąca pola rzepaku, którym obrośnięte są tam na wiosnę całe wzgórza. Widać to nawet z Kosmosu! Oglądałam kiedyś film o kolorach Ziemi widzianych z Kosmosu i były tam te rzepakowe pola. Swoją drogą w życiu bym nie przypuszczała, że Ziemia ma takie cudne kolory z góry.
    Dziękuję Ci za kolejną wyprawę:) Zdrówka:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być, może, ale to chyba musiałby dziko rosnąć, bo na takie uprawne łany to za bardzo miejsca nie było. Ale jeżeli widziałaś, to coś w tym musi być. Sprawdzać nie pojadę - tyle jeszcze innych miejsc do zobaczenia. Zapraszam na drugi odcinek - "za chwilę".

      Usuń