Trudno znaleźć
jednoznaczne dane o Wielkim Murze Chińskim. W różnych źródłach padają różne
wielkości dotyczące długości murów i okresu powstania. Gdy uwzględniane są
tylko umocnienia z kamienia, cegły lub ubitej ziemi faktycznie wzniesione ręką
ludzką, to długość muru określana jest w granicach 2400 kilometrów. Jeżeli
brane są pod uwagę również bariery naturalne, takie jak pasma górskie czy
rzeki, pojawia się długość 8851,8 kilometra. Niektórzy wliczają również
obwody, niekiedy pokaźnych rozmiarów, fortyfikacji wzmacniających najbardziej
newralgiczne punkty. Jakkolwiek by było, mnie najbardziej podoba się
określenie, że jest to „Mur dziesięciu tysięcy li” (li to nazwa chińskiej jednostki odległości odpowiadającej 500 metrom), z tym że w
tej nazwie dziesięć tysięcy jest traktowane jako „nieskończona długość”. Zatem
każdy może sobie interpretować to li jak chce.
Najczęściej za
pomysłodawcę Wielkiego Muru Chińskiego uważany jest cesarz Qin Shi, Pierwszy
Cesarz, który podjął gigantyczne prace w rejonie muru w III wieku p.n.e.
Niektórzy naukowcy twierdzą jednak, że mur rozpoczęto wznosić już w V wieku
p.n.e. I rzeczywiście istnieją ślady, że zanim cesarz Qin Shi zaznaczył swoją
obecność na północy zjednoczonego cesarstwa, konstruowano umocnienia, głównie
ziemne, które miały chronić poszczególne królestwa, później przez niego
zjednoczone. Można zatem założyć, że Pierwszemu Cesarzowi chodziło raczej o
utworzenie jednego systemu umocnień poprzez scalenie murów istniejących.
Powstał system obronny, w którym doliczono się 15 tysięcy wież i 25 tysięcy
fortów. Dokonano tego rękami około miliona robotników, z których wielu nie
przeżyło warunków katorżniczej pracy, a którym zawdzięczamy powstanie
największej na świecie budowli wzniesionej przez człowieka.
O ironio, Wielki
Mur Chiński w zasadzie nie spełnił funkcji, dla jakiej został wzniesiony – nie
powstrzymał hord najeźdźców z północy. Piętnaście wieków później na chińskim
tronie zasiadł potomek Dżingis-chana.
Przez wieki
umocnienia ulegały stopniowej degradacji. Dopiero cesarze dynastii Ming ( 1368–1644)
odbudowali Wielki Mur, który w ciągu kilku kolejnych wieków ponownie uległ
przeciwnościom natury i brakowi systematycznej konserwacji. Do naszych czasów
najlepiej zachował się blisko 5-kilometrowy odcinek w górach Badaling, około 70 kilometrów na
północ od Pekinu. Ten właśnie fragment jako pierwszy został w połowie XX wieku
odrestaurowany i oddany we władanie turystów. Rocznie odwiedza Badaling ponad
sto milionów osób.
Czyli, średnio rzecz
biorąc, 273 tysiące osób dziennie, które mają do dyspozycji 5 kilometrów muru. Nie
będę przeliczała średniego „zatłumienia” na metr kwadratowy i jednostkę czasu! Wiem
jednak, że do Badaling nie pojadę.
Ani do Mutianyu,
kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Badaling, otwartego dla zwiedzających,
gdy ten stał się już za bardzo zatłoczony. Jadę do Huanghua. Przewodniki mówią,
że „to idealne miejsce dla wędrowców, którzy lubią zbaczać z utartych szlaków”.
A ja lubię. Tylko jak tam dojechać? Wiem jedynie, że autobusem numer 916 z
dworca autobusowego koło stacji metra Dongzhimen muszę dojechać do Huairou i
tam się przesiąść. Ba, przesiąść się…
Ze znalezieniem
autobusu 916 problemu nie mam, półtorej godziny później dojeżdżam do jakiegoś
dużego miasta. Kiedy autobus jedzie i jedzie kilkanaście kilometrów prawie prostą
ulicą, dociera do mnie, że to może być Huairou. Pan kierowca potwierdza to,
kiedy pokazuję mu zdjęcie z murem. Mam wysiąść na najbliższym przystanku.
Wysiadam i
natychmiast podchodzi do mnie kilku panów, niektórzy nawet coś tam mówią po
angielsku. Czy chcę jechać do Wielkiego Muru? Oczywiście, że chcę. Wyostrzona w
czasie podróży czujność każe mi upewnić się, dokąd też chce mnie pan dowieźć.
Nie pytam jednak wprost, ale:
– A czym
dojadę do Wielkiego Muru?
– Samochodem,
tym… – odpowiada pan i pokazuje pojazd stojący tuż obok.
– Czyli
zawiezie mnie pan do Mutianyu? – Żeby nie było wątpliwości, pokazuję panu w
przewodniku nazwę w języku chińskim.
– Tak, tak
– potwierdza pan, zadowolony, że złapał klienta.
Muszę pana
rozczarować.
– Ale ja nie
chcę do Mutianyu, chcę dojechać do Huanghua.
– Ale to
jest daleko…
– Wiem, ale
wiem też, że jeżdżą tam autobusy. Czy wie pan, skąd odjeżdżają autobusy do
Huanghua?
– Nie, nie.
Nie ma żadnych autobusów do Huanghua! – Przecież pan nie podetnie gałęzi, na
której siedzi, i nie pokaże mi drogi do konkurencji. Może jednak ta Biała
zdecyduje się na Mutianyu, kiedy da sobie wcisnąć informację, że do Huanghua
nie dojedzie!
Wiem, że nie
znajdę właściwego autobusu bez pomocy kogoś miejscowego. Oczywiście taki scenariusz
też przewidziałam. Jeżeli nie uda mi się dzisiaj dojechać tam, dokąd chcę, mam
w zanadrzu jeszcze jeden dzień, aby pojechać do Badaling – tam dojazd jest
bezpośredni, a z braku laku… Oddalam się od panów z samochodami i w akcie
desperacji pytam kolejne osoby, które mnie mijają, czy znają język angielski.
Szósta czy siódma pytana osoba udziela mi najbardziej w tej chwili pożądanej
odpowiedzi:
– A little…
– A czy wie
pan, skąd odjeżdżają autobusy do Huanghua? – Staram się mówić jak najwolniej i
najwyraźniej, dla pewności znów pokazuję chińską nazwę w przewodniku.
Pan wie!
Podchodzi ze mną do przystanku autobusowego, mówi, że muszę podjechać autobusem
miejskim numer 342… liczy na rozkładzie jazdy… siedem przystanków. Zapisuje mi
chińską nazwę tego przystanku – abym mogła pokazać ją kierowcy. Jeszcze chce mi
coś powiedzieć, ale zasób angielskich słówek już mu się wyczerpał. Sięga po
smartfon. Chwilę później podaje mi tłumaczenie. Gdy wysiądę z autobusu numer
342, mam przejść na przystanek po drugiej stronie ulicy.
Moja wiara w
ludzi powraca. 20 minut później siedzę już w kolejnym autobusie z nadzieją, że
do wyznaczonego sobie celu jednak dojadę.
Autobus wlecze
się niemiłosiernie, wspinając się ciągle do góry. Po kolejnych prawie dwóch
godzinach wysiadam, jestem w Huanghua, Mieście Żółtych Kwiatów. Nie udaje mi
się dociec, o jakie żółte kwiaty chodzi, ale w wielu materiałach spotykam
informację, że w lecie okolica jest „zalana morzem żółtego kwiecia w pełnym
rozkwicie”. Takiego obrazka dzisiaj nie zobaczę, lato przybędzie dopiero za dwa
miesiące.
Gdy tylko
wysiadam z autobusu, widzę MUR. Parking i kasy biletowe są u stóp góry, na której
szczycie widać historyczną budowlę, a właściwie jej ruiny. Kolejek nie ma, bez
czekania kupuję bilet, dostaję bardzo szkicową mapkę, a pani kasjerka, o dziwo
władająca angielskim, objaśnia mi chińskie napisy.
Ciąg dalszy: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/03/mur-dziesieciu-tysiecy-li-wielki-mur_27.html
Ciąg dalszy: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/03/mur-dziesieciu-tysiecy-li-wielki-mur_27.html
Ależ niesamowita przygoda! Rzeczywiście dobrze utrzymany fragment muru i bez tłumu turystów. Udało Ci się! A te żółte pola, to być może chodzi o kwitnąca pola rzepaku, którym obrośnięte są tam na wiosnę całe wzgórza. Widać to nawet z Kosmosu! Oglądałam kiedyś film o kolorach Ziemi widzianych z Kosmosu i były tam te rzepakowe pola. Swoją drogą w życiu bym nie przypuszczała, że Ziemia ma takie cudne kolory z góry.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci za kolejną wyprawę:) Zdrówka:)))
Być, może, ale to chyba musiałby dziko rosnąć, bo na takie uprawne łany to za bardzo miejsca nie było. Ale jeżeli widziałaś, to coś w tym musi być. Sprawdzać nie pojadę - tyle jeszcze innych miejsc do zobaczenia. Zapraszam na drugi odcinek - "za chwilę".
UsuńNo to czekam:)))
Usuń