wtorek, 27 kwietnia 2021

Gdzie minerałów w bród. Vinicunca, Peru


Od dwóch tygodni funkcjonuję na wysokościach przekraczających trzy tysiące metrów[1]. Uznając zatem, że jestem już dobrze zaaklimatyzowana, wybieram się na górę Vinicunca – 5200 metrów n.p.m. – bardziej znaną pod marketingowymi nawami: Tęczowa Góra, Kolorowa Góra czy Góra Siedmiu Kolorów. Nie bez powodu takie nazwy. Właśnie tutaj przez miliony lat warstwowo odkładały się różne minerały, twardniały, stawały się skałami. Skałami o różnych kolorach. Wiadomo: czerwony to żelazo, biały to wapń, żółty to siarka… Potem nastąpiły ruchy tektoniczne, ziemia zafalowała, wypiętrzyły się góry i powstało unikalne miejsce. Jedno z czterech na świecie. Podobna góra jest w Chinach i dwie mało znane w Argentynie.
 

O godzinie 3:00 w nocy, zgodnie z harmonogramem wykupionej wycieczki, wychodzę przed hostel. Mija dziesięć minut, dwadzieścia… O 3:30 słyszę na recepcji dzwonek telefonu. Chwilę potem właścicielka hostelu przychodzi, mówi mi, żebym cierpliwie czekała, pan kierowca telefonował, że już jedzie. O 3:45 wsiadam do minibusa, w którym są tylko cztery osoby. Nadal krążymy po Cusco. Dobrze po 4:00, gdy wszystkie miejsca są już zajęte, wyjeżdżamy z miasta w kierunku południowo-wschodnim. Przed nami studwudziestokilometrowa podróż. Kilka kilometrów przed jej końcem, w niewielkiej wiosce, czeka na nas śniadanie. Na stole stoją też miseczki z liśćmi koki. Mają mi pomóc przezwyciężyć objawy choroby wysokościowej. Zatem żuję, smak nijaki, wcześniej kupiłam cukierki z koką, również bez smaku, nie czułam żadnego efektu ich działania. Może dlatego, że i objawów nadzwyczajnych, poza działaniem na lekko zwolnionych obrotach, przebywania na dużej wysokości nie odczuwam. 
 

O 9:30 jesteśmy u celu, jesteśmy na parkingu na wysokości 4480 metrów. Dalej już dojechać nie można. Przed nami sześciokilometrowy szlak do przełęczy, na wysokości 5030 metrów, z której jest najlepszy widok na jedno z najdoskonalszych malarskich dzieł natury. Można ten szlak przebyć pieszo, można skorzystać z taxi-andina. Biorąc pod uwagę, że w drogę powrotną wyruszamy o 13:20, nie mam szans na pieszą wędrówkę. Wędrówkę, którą nie wiem, jak bym zniosła. To, że dotychczas nie odczuwałam zbytnio, że jestem wyżej, niż funkcjonuję w normalnym życiu, nie znaczy, że dzisiaj, jeszcze ponad tysiąc metrów wyżej, nic mi nie będzie. Już w autobusie niektórzy narzekali na ból głowy. 
 
 
Kilka lat temu w Gwatemali też skorzystałam z podwózki wierzchem, ale trafił mi się bardzo mizerny konik. Szkoda mi było zwierzęcia i obiecałam sobie, że jeżeli jeszcze kiedyś przyjdzie mi dosiąść jakiegokolwiek wierzchowca, zwrócę uwagę na jego wielkość. Niestety, z moich postanowień nic nie wyszło – wpadam w szpony mafii konnej. Dyspozytor w spódnicy zawiaduje tym biznesem. Spódnica jest folk, podobnie jak ubrania służbowe panów taksówkarzy – właścicieli koni. Nie ma żadnego wybierania konia czy właściciela lub właścicielki, bo kobiet z końmi jest tutaj tyle samo, ilu jest mężczyzn. Pani dyspozytor przydziela kolejnym chętnym kolejny „pojazd”.
 
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Nie mając zatem wyboru co do rumaka, moje myśli wracają do tego, jak ja na tego konia wsiądę. Z niesprawnym kolanem – dawne urazy odezwały się, przecież od dwóch miesięcy codziennie chodzę po kilkanaście kilometrów, nie mam czasu na dłuższy odpoczynek. Także o tym organizatorzy jednak pomyśleli – w miejscu, gdzie trzeba wsiąść na konia, usypane są z kamieni dość wysokie kopczyki, a nawet trafiają się drewniane podpory. Co za ulga.
Kiedy już siedzę w siodle, pan udziela mi instruktażu – muszę się przesunąć jak najbliżej łęku przedniego. A saszetkę z aparatem najlepiej przesunąć do tyłu… Pan prowadzi konia, trzymając uzdę, ja mam się tylko trzymać łęku. Ruszamy. 
 

Koń trafił mi się tym razem trochę większy i lepiej odżywiony, ale i tak mi go szkoda. Z drugiej strony dla tych ludzi, właścicieli koni, jest to jedyna możliwość zarobku. To ciężka praca, mimo że są przyzwyczajeni do funkcjonowania na tej wysokości. Różnica poziomów około czterystu metrów na dystansie trochę ponad pięciu kilometrów to może nie tak stromo, ale ścieżka to rozdeptane błoto. Miejscami prowadzi wręcz zalanymi wodą nierównościami. Niektórzy z właścicieli koni mają na nogach gumiaki, większość jest w klapkach. Nie będę się domyślała, jaka jest temperatura – mam na sobie dwie podkoszulki, dwie bluzy i kurtkę. A pod spodniami ciepłe rajstopy i dres. I wcale nie jest mi za gorąco. Na zboczach gór leżą płaty śniegu. 
 

W dwóch miejscach muszę z konia zejść, nie tylko ja, inni korzystający z tej przejażdżki również, i przejść kawałek na nogach. To na odcinkach zbyt stromych i zbyt grząskich. Koń nie dałby rady nawet przy lekkim jeźdźcu.
Zbliżamy się do wysokości pięciu tysięcy metrów. Moja konna przejażdżka trwała godzinę. Tylko do tego miejsca, jakieś sześćset metrów przed przełęczą, można dojechać na koniu. Dalej muszę iść już o własnych siłach. To jednak, co widzę, sprawia, że zapominam o rozrzedzonym powietrzu, o zmniejszonej ilości tlenu, o potencjalnym bólu głowy… Ścieżka prowadzi dnem doliny, dość szerokiej, pokrytej trawą, na której pasą się lamy. Kolorowe, miejscami pokryte śniegiem pasma górskie odbijają się w lustrach niewielkich jezior.
 
 
Naukowcy wyodrębnili siedem kolorów barwiących zbocza i szczyty tutejszych gór. Moim zdaniem jest ich więcej, bo trudno uchwycić wyraźną granicę między jednym a drugim kolorem. Poszczególne barwy występują w różnych odcieniach, zachodzą na siebie, to znów kontrastują. Różne kształty barwnych plam sprawiają, że krajobraz nie jest monotonny. Najwięcej jest ciemnoczerwonego. Biały, żółty, zielony, brązowy… Dzięki temu, że na tej wysokości praktycznie nie ma roślinności, nic nie zasłania kolorów ziemi. 
 


 
Docieram na przełęcz. To stąd widać rozścieloną na górze tęczę w milionach odsłon popularyzowaną w sieci. Jakże inaczej jednak wygląda, gdy stoi się kilkadziesiąt metrów od jej podstawy. I chce się ją widzieć jeszcze lepiej, z jeszcze lepszej perspektywy. Z trudem łapiąc powietrze, wspinam się zatem po stoku wzgórza wznoszącego się po drugiej stronie przełęczy. Dochodzą pozostałe osoby, z którymi jechałam w busie, z przewodnikiem. Głównie młodzi. Myślę, że część z nich żałuje, że nie wybrała jazdy koniem. I nie chodzi tutaj o siły, tylko o czas. Wybierając jazdę na koniu, można pobyć dłużej tutaj, gdzie widok góry Vinicunca jest najbardziej spektakularny. 
 

Wyżej wyjść się już się nie da. Euforia trwa, robię dziesiątki zdjęć. Czy któreś z nich odda to, co widzę? Nadpływa mgła, zasłania wszystko na odległość 20 metrów. Jak dobrze, że zdążyłam zobaczyć górę, zanim nadciągnęła!
Odpływa tak szybko, jak przypłynęła. Napływają za to kolejne partie turystów, robi się tłok. Czas więc wracać.
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Wracam na piechotę. Jak przyuważyłam, jadąc w górę, czeka mnie pokonanie tylko jednego niedużego wzniesienia. Dam radę.
Wracamy już teraz grupą, odpoczywając, mijając się, trochę rozmawiając. Zauważam dziwną reakcję mojego organizmu. Kiedy idę, nic mi się nie dzieje. Kiedy przystanę, czy nawet przysiądę, mam potworne zawroty głowy. Wolę jednak to niż ból głowy. A ten, jak widzę, wielu osobom bardzo dokucza. Ponieważ zawsze korci mnie poznanie czegoś nowego, czego wcześniej nie doświadczyłam, proszę pana przewodnika, żebym mogła zaczerpnąć tlenu z butli, którą ma ze sobą, na wypadek, gdyby ktoś tracił przytomność. Kilka razy „zaciągam się”, ale chyba nie widzę żadnej większej zmiany. Podobnie jak w przypadku żucia cukierków czy liści koki.
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Zbliżamy się do parkingu. Jeszcze ostatni rzut oka na całą dolinę, na kolory, na mgłę, na pasące się lamy. I na nędzne chatki z cegły suszonej na słońcu, z panelem słonecznym na pokrytym strzechą dachu. Mijam też prowizoryczne stajnie, czyli tutaj konie nocują, nie są odprowadzane do zagród.
 
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Ponownie zatrzymujemy się w wiosce na obiad, potem nad sztucznym jeziorem już w pobliżu Cuzco. Bonusem tej podróży są fantastyczne widoki po obu stronach drogi – jak dobrze, że w busie siedzę przy oknie.
 

Jest jeszcze jasno, gdy zbliżam się do hostelu. W pewnym momencie doświadczam niespodziewanej reakcji organizmu, mimo że jestem już tysiąc metrów niżej niż kilka godzin temu. Zawrót głowy jest tak silny, że wpadam na ścianę (dobrze, że nie na jezdnię!). Kobieta idąca naprzeciwko podbiega, pyta, co się stało. Dziękuję za zainteresowanie, wyjaśniam przyczynę, mówię, że mój hostel jest już za rogiem.
Jak tu nie wierzyć w ludzi!
 
A ponieważ w czasie tych kilku godzin zmieniał się krajobraz, zmieniała się aura, światło i zamglenie, trudno było mi dokonać wyboru zdjęć do tego wpisu – zatem wszystkie wybrane pierwotnie fotografie zamieściłam w albumie: https://photos.app.goo.gl/kxGXVDVUL8cxJ9Zn9

 

2 komentarze:

  1. Dziękuję za wyjaśnienie historii powstania tego fenomenu! No i znów powiem, że wielkie moje uznanie dla Ciebie za taki wysokościowy wyczyn. Mój organizm na wysokości trzy tysiące metrów zaczyna się buntować, a Ty dałaś radę! I zrobiłaś tyle niesamowitych zdjęć. Nie dziwię się, że trudno było wybrać, bo to niezwykłe miejsce:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak wskazuje praktyka, wysokości mi służą, poza tym w tym przypadku zdążyłam się przyzwyczaić - jechałam od Atakamy, pomału się "wznosząc".

      Usuń