niedziela, 2 września 2018

Te Whakarewarewatanga O Te Ope Taua A Wahiao. Nowa Zelandia



Dzisiaj idę odwiedzić potomków ludzi, którzy ocaleli w wiosce Te Wairoa po pamiętnym wybuchu wulkanu Tarawera. Pozbawieni wszystkiego, co posiadali, przenieśli się bliżej miasta, do doliny Whakarewarewa, stanowiącej jeszcze jedno skupisko zjawisk geotermalnych, na którym zresztą już mieszkali ludzie, wykorzystując gorące źródła w życiu codziennym. Obszar ten położony jest dokładnie po przeciwległej stronie miasta niż mój hotel. Autobus, jeżdżący co dwie godziny, dowiózłby mnie tylko do połowy drogi, potem skręca, nie warto zatem czekać. Idę. Parę kilometrów mniej, parę więcej nie robi mi już różnicy. Bardziej mnie niepokoi to, że zaczyna siąpić deszcz. 
















Nie minęła godzina i już jestem w miejscu noszącym nazwę Te Whakarewarewatanga O Te Ope Taua A Wahiao, a na potrzeby marketingu turystycznego: „Wakarewarewa, żyjąca, termalna wioska”. Mam jeszcze trochę czasu, zanim zacznie się guided tour, czyli oprowadzanie z przewodnikiem, jest pora obiadowa, zatem funduję sobie hangi, czyli tradycyjny maoryski posiłek. Kawałek kurczaka, kukurydza, marchewka, kapusta włoska – wszystko to przygotowane na parze wydobywającej się z wnętrza ziemi. 

Posilona na ciele idę na spotkanie z przewodnikiem. Ten jest Maorysem, opowiadając o życiu w wiosce, o jej historii, o tym, co widzimy, podkreśla często „moi przodkowie”. Opowiada o maoryskim domu spotkań znajdującym się w centrum wioski, tłumaczy jego symbolikę. 
Taki dom spotkań – whare nui, a w dosłownym tłumaczeniu „duży dom” uosabia boga-opiekuna strzegącego zebranych w nim ludzi. Szczyt dachu to głowa tego boga-opiekuna, kalenica jest kręgosłupem, deski szczytu to rozpostarte w powitalnym geście ramiona, krokwie dachu to żebra. Dom zdobią wyobrażenia przodków, głównie są to postacie rzeźbione w drewnie, chociaż współcześnie zastępują je fotografie. 

 




Na ścianie jednego z domów mural przedstawiający zniszczone tarasy. Naprzeciw mały kościółek katolicki, trochę dalej ewangelicki. Na zapleczach domów drewniane boksy służące jako piece kuchenne. Z boksów wydobywa się para, pan otwiera przykrywające je wieko, pokazując zawartość. W jednym z nich kurczak, w innym jakieś warzywa poukładane na wyłożonej folią aluminiową blasze do pieczenia. W ten sam sposób przygotowywały posiłki również poprzednie pokolenia. Zamiast folii używano wówczas liści, ot chociażby liści palmy nīkau.

Teraz łazienki. Trochę większe boksy, również pod gołym niebem, wypełnia gorąca woda. Niewielka drewniana szopa obok ma służyć jako parawan. A tatuś właśnie przyprowadził dwójkę dzieci na niedzielną kąpiel. Jakoś im nie przeszkadza, że jest środek dnia, że jest dość chłodno, że deszcz im siąpi na głowy, a turyści się gapią. Do turystów pewnie się przyzwyczaili, a póki siedzą w gorącym źródełku, jest im ciepło, jak wyjdą z wody, tatuś czeka z ręcznikami. 















Zbliża się godzina 14.00. W jednym z budynków ma się odbyć pokaz tańców maoryskich. Każdy taniec opowiada jakąś historię, ale nawet nie staram się zrozumieć. Bez dokładnej znajomości mitologii Maorysów moje usiłowania i tak byłyby skazane na niepowodzenie. Poddaję się ogólnemu nastrojowi. Ale jak wszystko, co piękne, i ten występ się kończy. Artyści zapraszają nas do zrobienia sobie zdjęć z nimi. Pozują, wytrzeszczając oczy i wyciągając język na całą długość. I to wcale nie znaczy, że są nieuprzejmi. W ten sposób, zgodnie z maoryskimi zwyczajami, starają się wyrazić swój szacunek dla odwiedzających ich przybyszów.

Występy zakończone, teraz na scenę wychodzi przewodnik i pokazuje „proces produkcji” spódniczek, w których tańczyli artyści. Spódniczek zrobionych z długich liści, które pod wpływem gorącej wody, oczywiście tej naturalnie gotowanej w strumieniach, zwijają się w wąskie rurki. Połączone paskiem rurki tworzą wirującą w tańcu spódniczkę. 


Określenie „żyjąca wioską” ma oznaczać, że ludzie w niej mieszkają i pracują, parając się tradycyjnym rzemiosłem, i że odwiedzając wioskę, można poobserwować jej mieszkańców pracujących w warsztatach rzemieślniczych. Tak przynajmniej mówią foldery. Dzisiaj, może to za sprawą niedzieli, może pogody (rozpadało się już na dobre), otwarte są tylko dwa sklepiki z souvenirami, a jedynym rzemiosłem, jakie widziałam, było wytwarzanie spódniczek.

 














To, że pada, nie może mi jednak przeszkodzić w obejściu całej doliny. W końcu zjawiska geotermalne to druga strona medalu żyjącej wioski. Pięknie byłoby, gdyby nie padało, ale… Obchodzę wioskę dookoła i szukając gejzeru Pohuku, po raz kolejny podziwiam wyziewy i bulgoty. Ustawione na całym terenie liczne drewniane figury maoryskich wojowników lustrują zwiedzających. Nie ma co mówić, rzetelnie spełniają swoją funkcję strażników tego miejsca – cały czas mam wrażenie, że jestem obserwowana.
Niestety Pohuku, który ma zwyczaj dawać znać o swoim istnieniu zaledwie kilka razy w ciągu doby, podczas kilku godzin mojego tutaj pobytu nie ma ochoty opuścić wnętrza ziemi. 















Kończę wizytę w tym historycznym miejscu. Jest jeszcze wcześnie. Pogoda zrobiła się podła, ale to nie znaczy, że mam wracać do hotelu. Po drodze mam Polinesian SPA, a co, w końcu coś mi się od życia należy. Zapoznaję się z wachlarzem możliwości skorzystania z dobrodziejstw ciepłych źródeł ucywilizowanych w formie basenów. Wybieram opcję na dzisiaj.


Do dyspozycji mam pięć z dwudziestu sześciu basenów znajdujących się na terenie SPA. Z tych pięciu tylko dwa są zadaszone. 

O, jak przyjemnie. Zanurzam zziębnięte już ciało w ciepłej i bardzo ciepłej wodzie. Jak wszyscy krążę po basenach. Dopóki siedzi się w wodzie o temperaturze trzydziestu paru stopni, nie odczuwa się pierwszej w tym roku fali antarktycznego powietrza, która właśnie dotarła do Wyspy Północnej. Jak robi się trochę za gorąco, przechodzę do basenu z wodą chłodniejszą. A że trochę pada wtedy na głowę, kto by się tym przejmował.

Na zewnątrz już ciemno, ale to także nikomu nie przeszkadza. Można się rozkoszować moczeniem ciała aż do dwudziestej drugiej. Chętnych nie brakuje, może dlatego, że dzisiaj niedziela. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że co chwilę „rzucają nową partię” Japończyków.















Dotychczas synonimem najgłośniejszych nacji byli dla mnie Niemcy i Włosi. Japończyków od tej strony nie znałam. Przychodzą grupkami, pewnie wycieczkowymi, po kolei wchodzą do każdego z basenów. W każdym przebywają kilka chwil, wymieniają głośne, nawet bardzo głośne uwagi, śmieją się jeszcze głośniej, robią kolejne zdjęcia, po czym szybko znikają. Nie mija kilkanaście minut, wpada następna grupa. I tak cały wieczór. Mam wrażenie, że nie przychodzą tutaj, żeby odpocząć, zrelaksować się, ale żeby zaliczyć jeszcze jedno miejsce na trasie swojej podróży.

Wcześniejsze wpisy o regionie Rotorua w Nowej Zelandii:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/02/to-tylko-wstep-rotorua-nowa-zelandia.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/07/wulkan-tarawera-czeka-nowa-zelandia.html














2 komentarze:

  1. Bardzo ładne miejsce i ciekawie opisane. Ale na maoryskich nazwach język można połamać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Co do nazw,to nawet nie próbowałam ich zapamiętać...

      Usuń