Dzisiaj idę
odwiedzić potomków ludzi, którzy ocaleli w wiosce Te Wairoa po pamiętnym
wybuchu wulkanu Tarawera. Pozbawieni wszystkiego, co posiadali, przenieśli się
bliżej miasta, do doliny Whakarewarewa, stanowiącej jeszcze jedno skupisko
zjawisk geotermalnych, na którym zresztą już mieszkali ludzie, wykorzystując
gorące źródła w życiu codziennym. Obszar ten położony jest dokładnie po
przeciwległej stronie miasta niż mój hotel. Autobus, jeżdżący co dwie godziny,
dowiózłby mnie tylko do połowy drogi, potem skręca, nie warto zatem czekać.
Idę. Parę kilometrów mniej, parę więcej nie robi mi już różnicy. Bardziej mnie
niepokoi to, że zaczyna siąpić deszcz.
Nie
minęła godzina i już jestem w miejscu noszącym nazwę Te Whakarewarewatanga O Te
Ope Taua A Wahiao, a na potrzeby marketingu
turystycznego: „Wakarewarewa, żyjąca, termalna wioska”. Mam jeszcze trochę
czasu, zanim zacznie się guided tour,
czyli oprowadzanie z przewodnikiem, jest pora obiadowa, zatem funduję sobie hangi, czyli tradycyjny maoryski posiłek. Kawałek kurczaka, kukurydza,
marchewka, kapusta włoska – wszystko to przygotowane na parze wydobywającej się
z wnętrza ziemi.
Posilona na
ciele idę na spotkanie z przewodnikiem. Ten jest Maorysem, opowiadając o życiu
w wiosce, o jej historii, o tym, co widzimy, podkreśla często „moi przodkowie”.
Opowiada o maoryskim domu spotkań znajdującym się w centrum wioski, tłumaczy
jego symbolikę.
Taki dom spotkań – whare
nui, a w dosłownym tłumaczeniu
„duży dom” – uosabia boga-opiekuna
strzegącego zebranych w nim ludzi. Szczyt dachu to głowa tego boga-opiekuna,
kalenica jest kręgosłupem, deski szczytu to rozpostarte w powitalnym geście
ramiona, krokwie dachu to żebra. Dom zdobią wyobrażenia przodków, głównie są to
postacie rzeźbione w drewnie, chociaż współcześnie zastępują je fotografie.
Na ścianie
jednego z domów mural przedstawiający zniszczone tarasy. Naprzeciw mały
kościółek katolicki, trochę dalej ewangelicki. Na zapleczach domów drewniane
boksy służące jako piece kuchenne. Z boksów wydobywa się para, pan otwiera
przykrywające je wieko, pokazując zawartość. W jednym z nich kurczak, w innym
jakieś warzywa poukładane na wyłożonej folią aluminiową blasze do pieczenia. W
ten sam sposób przygotowywały posiłki również poprzednie pokolenia. Zamiast
folii używano wówczas liści, ot chociażby liści palmy nīkau.
Teraz łazienki.
Trochę większe boksy, również pod gołym niebem, wypełnia gorąca woda. Niewielka
drewniana szopa obok ma służyć jako parawan. A tatuś właśnie przyprowadził
dwójkę dzieci na niedzielną kąpiel. Jakoś im nie przeszkadza, że jest środek
dnia, że jest dość chłodno, że deszcz im siąpi na głowy, a turyści się gapią.
Do turystów pewnie się przyzwyczaili, a póki siedzą w gorącym źródełku, jest im
ciepło, jak wyjdą z wody, tatuś czeka z ręcznikami.
Zbliża się godzina
14.00. W jednym z budynków ma się odbyć pokaz tańców maoryskich. Każdy taniec
opowiada jakąś historię, ale nawet nie staram się zrozumieć. Bez dokładnej
znajomości mitologii Maorysów moje usiłowania i tak byłyby skazane na
niepowodzenie. Poddaję się ogólnemu nastrojowi. Ale jak wszystko, co piękne, i
ten występ się kończy. Artyści zapraszają nas do zrobienia sobie zdjęć z nimi.
Pozują, wytrzeszczając oczy i wyciągając język na całą długość. I to wcale nie
znaczy, że są nieuprzejmi. W ten sposób, zgodnie z maoryskimi zwyczajami,
starają się wyrazić swój szacunek dla odwiedzających ich przybyszów.
Występy
zakończone, teraz na scenę wychodzi przewodnik i pokazuje „proces produkcji”
spódniczek, w których tańczyli artyści. Spódniczek zrobionych z długich liści,
które pod wpływem gorącej wody, oczywiście tej naturalnie gotowanej w
strumieniach, zwijają się w wąskie rurki. Połączone paskiem rurki tworzą
wirującą w tańcu spódniczkę.
Określenie
„żyjąca wioską” ma oznaczać, że ludzie w niej mieszkają i pracują, parając się
tradycyjnym rzemiosłem, i że odwiedzając wioskę, można poobserwować jej
mieszkańców pracujących w warsztatach rzemieślniczych. Tak przynajmniej mówią
foldery. Dzisiaj, może to za sprawą niedzieli, może pogody (rozpadało się już
na dobre), otwarte są tylko dwa sklepiki z souvenirami,
a jedynym rzemiosłem, jakie widziałam, było wytwarzanie spódniczek.
To, że pada, nie
może mi jednak przeszkodzić w obejściu całej doliny. W końcu zjawiska geotermalne
to druga strona medalu żyjącej wioski. Pięknie byłoby, gdyby nie padało, ale…
Obchodzę wioskę dookoła i szukając gejzeru Pohuku, po raz kolejny podziwiam wyziewy
i bulgoty. Ustawione na całym terenie liczne drewniane figury maoryskich
wojowników lustrują zwiedzających. Nie ma co mówić, rzetelnie spełniają swoją
funkcję strażników tego miejsca – cały czas mam wrażenie, że jestem
obserwowana.
Niestety Pohuku,
który ma zwyczaj dawać znać o swoim istnieniu zaledwie kilka razy w ciągu doby,
podczas kilku godzin mojego tutaj pobytu nie ma ochoty opuścić wnętrza ziemi.
Kończę wizytę w
tym historycznym miejscu. Jest jeszcze wcześnie. Pogoda zrobiła się podła, ale
to nie znaczy, że mam wracać do hotelu. Po drodze mam Polinesian SPA, a co, w
końcu coś mi się od życia należy. Zapoznaję się z wachlarzem możliwości
skorzystania z dobrodziejstw ciepłych źródeł ucywilizowanych w formie basenów.
Wybieram opcję na dzisiaj.
Do dyspozycji
mam pięć z dwudziestu sześciu basenów znajdujących się na terenie SPA. Z tych
pięciu tylko dwa są zadaszone.
O, jak
przyjemnie. Zanurzam zziębnięte już ciało w ciepłej i bardzo ciepłej wodzie. Jak
wszyscy krążę po basenach. Dopóki siedzi się w wodzie o temperaturze
trzydziestu paru stopni, nie odczuwa się pierwszej w tym roku fali
antarktycznego powietrza, która właśnie dotarła do Wyspy Północnej. Jak robi
się trochę za gorąco, przechodzę do basenu z wodą chłodniejszą. A że trochę
pada wtedy na głowę, kto by się tym przejmował.
Na zewnątrz już
ciemno, ale to także nikomu nie przeszkadza. Można się rozkoszować moczeniem
ciała aż do dwudziestej drugiej. Chętnych nie brakuje, może dlatego, że dzisiaj
niedziela. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie to, że co chwilę „rzucają nową
partię” Japończyków.
Dotychczas
synonimem najgłośniejszych nacji byli dla mnie Niemcy i Włosi. Japończyków od
tej strony nie znałam. Przychodzą grupkami, pewnie wycieczkowymi, po kolei
wchodzą do każdego z basenów. W każdym przebywają kilka chwil, wymieniają
głośne, nawet bardzo głośne uwagi, śmieją się jeszcze głośniej, robią kolejne
zdjęcia, po czym szybko znikają. Nie mija kilkanaście minut, wpada następna
grupa. I tak cały wieczór. Mam wrażenie, że nie przychodzą tutaj, żeby
odpocząć, zrelaksować się, ale żeby zaliczyć jeszcze jedno miejsce na trasie
swojej podróży.
Wcześniejsze wpisy o regionie Rotorua w Nowej Zelandii:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/02/to-tylko-wstep-rotorua-nowa-zelandia.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/07/wulkan-tarawera-czeka-nowa-zelandia.html
Wcześniejsze wpisy o regionie Rotorua w Nowej Zelandii:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/02/to-tylko-wstep-rotorua-nowa-zelandia.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/07/wulkan-tarawera-czeka-nowa-zelandia.html
Bardzo ładne miejsce i ciekawie opisane. Ale na maoryskich nazwach język można połamać!
OdpowiedzUsuńDziękuję! Co do nazw,to nawet nie próbowałam ich zapamiętać...
Usuń