Po piętnastogodzinnej
podróży, bo tyle czasu potrzebuje autobus na pokonanie tysiąca kilometrów
dzielących Sydney od Brisbane, budzę się po ósmej rano. Kiedy otwieram oczy, widzę,
że właśnie wjeżdżamy na jeden z najsłynniejszych mostów świata – Harbour Bridge.
Jestem w Sydney.
Nie muszę tracić czasu na dojazd do hostelu, ten znajduje się przy głównej ulicy, George Street, blisko dworca, na którym wysiadam. Mimo wczesnej pory – to jeszcze nie czas chek-in – zostaję zakwaterowana, zostawiam rzeczy i wychodzę. Kierunek, jakżeby inaczej – Opera.
I wreszcie, po ponad trzydziestu latach od chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcie Opery, stoję oko w oko z tą jedną z najbardziej charakterystycznych budowli świata. Nie tylko stoję, oglądam ją z wszystkich możliwych stron. Zwiedzanie wewnątrz, a może i koncert, zostawiam sobie na później. Dzisiaj, po nocy spędzonej w autobusie, nie byłby to dobry pomysł. Kilka dni później, już wypoczęta, wracam aby dokończyć moje spotkanie z operą w Sydney (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/04/3-czerwca-2008.html).
Tymczasem błądzę ulicami The Rocks, historycznie najstarszej osady przybyszów ze Starego Świata. To tutaj 26 stycznia 1788 roku[1], po kliku miesiącach rejsu z Europy, wysadzono na brzeg wykończonych chorobą morską skazańców i ich strażników.
Współczesna instalacja, jak się wydaje na miejscu wyburzenia jakiegoś domu, który nie przetrwał próby czasu, nawiązuje do siedzib pierwszych europejskich mieszkańców.
Najstarsze budynki, jakie przetrwały do dziś to Cadman’s Cottage z 1816 roku i wybudowane w 1819 roku baraki z salami pełnymi płóciennych hamaków, w których spali skazańcy, potem imigranci, wreszcie kobiety-więźniarki.
Ile dni mam przeznaczyć na pobyt w Sydney? Myślę, że około dziesięciu. Myślę, że to i dużo, i mało. Dużo, bo przecież przede mną cała Australia (no, w granicach zaplanowanej trasy!). Mało, bo to przecież największe, liczące cztery i pół miliona mieszkańców, australijskie miasto, centrum gospodarcze, kulturalne i turystyczne, a ilość godnych odwiedzenia miejsc jest niepoliczalna. Które wybrać? Które pozostawią najwięcej wspomnień, które zrobią największe wrażenie?
To, czego najbardziej szukam, to kontakt ze sztuką pierwotnych mieszkańców tej ziemi. A skoro tak, to nie mogę pominąć kolekcji sztuki aborygeńskiej w Muzeum Sztuki Współczesnej. Kolekcja jest rzeczywiście imponująca, obejmuje dziesiątki, jeżeli nie setki malowideł na korze. Dodatkowo doskonale wyeksponowanych i opisanych, co pozwala zrozumieć idee artystów, symbolikę tego malarstwa. Zrozumieć na tyle, na ile jest to możliwe. Bo aborygeńscy twórcy nie są skłonni do ujawniania wszystkich tajemnic, idei i wierzeń przedstawianych w swojej twórczości (https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/12/sztuka-aborygenow-australia.html).
W poszukiwaniu aborygeńskich śladów jadę do Manly, miejscowości położonej na północnym skraju Zatoki Botanicznej znanej głównie z rozległej plaży, jednej z tych ulubionych przez miłośników surfingu (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/10/w-poszukiwaniu-aborygenskich-rytow.html).
Najsławniejszą z plaż w pobliżu Sydney, i w ogóle w Australii, Bondi Beach, też odwiedzam. Podkowiasty kształt, czysty piasek, surferzy. Wulkaniczne skały, o które rozbijają się fale, tworzą wcale pokaźne fontanny. Wzdłuż plaży promenada dla tych, co lubią sklepy i restauracje. Dla tych, co zakupów nie lubią, wygodna ścieżka, z której można oglądać zatokę i plażę w całej okazałości. I pomnik poświęcony ofiarom „Czarnej Niedzieli”. 6 lutego 1938 roku seria olbrzymich fal wdarła się na plażę i zmyła z niej do wody setki plażowiczów. Pięć osób zginęło, dwieście pięćdziesiąt zdołano uratować.
Z Bondi Beach już blisko do South Head (Cape Solander), skał ograniczających od południa wejście do Zatoki Botanicznej. A jakie stąd widoki na centrum Sydney, na Harbour Bridge, na Operę! I na North Head (Cape Banks), skałę strzegącą wejścia do zatoki od strony północnej!
I tylko oczami wyobraźni widzę, jak Mary Bryant[2], Dziewczyna z Botany Bay, uciekinierka z pierwszej kolonii karnej, w 1791 roku wraz z dziećmi i towarzyszami pod osłoną nocy przepływa przez wrota zatoki niezauważona przez straż czuwającą na skałach South Head.
Prawie codziennie mijam znajdującą się niedaleko mojego hostelu katedrę św. Andrzeja, najstarszą, anglikańską katedrę Australii. Kiedy raz wchodzę, wczesnym popołudniem, w kościele jest sporo osób, trwa jakieś nabożeństwo, raczej wykład, może kazanie. Czy to jakieś święto? Równocześnie zauważam, że wiele siedzących w kościelnych ławkach osób spożywa przyniesione z sobą posiłki – kanapki czy dania w pojemnikach na wynos.
No tak, przecież to pora lunchu. Ludzie wychodzą z pracy, żeby coś zjeść. A jeżeli mogą przy okazji uczestniczyć w nabożeństwie! Gdyby nie mogli spożyć posiłku w takich okolicznościach, nie przyszliby wcale. Każde warunki do ewangelizacji są dobre…
Kilka metrów dalej Queen Victoria Building. Targowisko owocowo-warzywne wzniesione w 1898, dzisiaj imponująca przepychem galeria handlowa, chyba jedna z niewielu na świecie, o ile nie jedyna, którą można zwiedzać z przewodnikiem. A przed wejściem do galerii pomnik królowej Wiktorii i tuż obok fontanna-pomnik ukochanego pieska królowej.
Odwiedzam też Hyde Park z pomnikiem ANZAC War Memorial, Fontanną Archibalda i dziesiątkami ibisów krążących wokół ludzi przysiadających na ławkach. Na nabrzeżu znajduję płytę upamiętniającą kilkakrotny pobyt w Sydney w latach 1879–1892 Josepha Conrada Korzeniowskiego. Obok Muzeum Morskiego ściana mająca przypominać pierwszych przybyszów do Nowej Południowej Walii, a na niej wiele polskich nazwisk. Kawałek dalej replika statku Endeavour, żaglowca, na którym Kapitan James Cook odbył swoją pierwszą podróż do Australii i Nowej Zelandii w latach 1769–1771.
A, i muzeum opali, w końcu jestem w kraju, który jest głównym w świecie producentem tych kamieni. Muzeum niewielkie, ale ciekawe. Nie wiedziałam, że opale tworzą się również na kościach dinozaurów, zębach skamieniałych ryb, na muszlach, na drewnie. Gabloty zawierają niezwykle rzadkie okazy zopalizowanych fragmentów kości pradawnych zwierząt. Wystawy kuszą kolorowymi kamieniami naszyjników, wisiorków, kolczyków i innych ozdób. Te można kupić. Ale nawet pomijając fakt, że nie są one na moją kieszeń, to chyba też nie są w moim guście, jakkolwiek nie zapominam, że to jedne z najbardziej pożądanych kamieni szlachetnych na świecie.
[1] Kolejne statki przypływały do brzegów Australii pomiędzy 18 a 20 stycznia 1788 roku, ale oficjalny rozkaz króla ustanawiającego nową kolonię karną został odczytany dopiero 26 stycznia 1788 roku.
[2] Mary Bryant (1765–po 1794) została skazana w Kornwalii na zsyłkę do Australii. Była jedną z pierwszych skazanych, którym udało się uciec z australijskiej kolonii karnej. Bohaterka kilkunastu książek i miniserialu z 2005 roku.
Trudna przeszłość, ale niezwykła. Współczesność bardzo interesująca. Piękne plaże i krajobrazy, no i bajeczny zachód słońca nad operą. Nie wiem tylko, co tam robią irbisy? Czy są, jak nasze gołębie?
OdpowiedzUsuń