niedziela, 4 listopada 2018

Puerto Plata – Srebrny Port. Dominikana



Jadę na północne wybrzeże Dominikany, nazywane bursztynowym wybrzeżem. Moim celem jest Puerto Plata (Srebrny Port).


Żeby wyjechać z Samaná, musiałam się sporo natrudzić. Informacji turystycznej w Samaná nie ma, terminala autobusowego też nie ma. To znaczy – jest na peryferiach miasta, ale odkryłam go, dopiero będąc w autobusie wiozącym mnie na zachód. Tymczasem w centrum nikt nie umie mi powiedzieć, o której odjeżdżają autobusy do Puerto Plata, ani podpowiedzieć, że powinnam szukać przystanku – dworca. Na szczęście wszyscy są zgodni co do tego, że „jakieś” autobusy są, odjeżdżają ze skwerku naprzeciwko przystani. Ale o której godzinie? A kto to wie! Padają różne godziny, najczęściej 8.00 i 11.00, zatem nie pozostaje nic innego jak zabawa w ruletkę. Okaże się, czy mam szczęście do gier hazardowych. Jestem na miejscu dwadzieścia minut przed ósmą, zapowiadając w hotelu, że jeżeli nie uda mi się trafić na godzinę odjazdu, wrócę i zostawię bagaż na dalsze dwie godziny. I kiedy już minęła ósma i mam zamiar rzeczywiście wracać do hotelu, autobus podjeżdża i przeszczęśliwa wsiadam. Nieomalże w samo południe jestem w Puerto Plata. 

 













Założone w 1502 roku Puerto Plata (Srebrny Port) rozwinęło się, kiedy zaczęli napływać żądni złota Hiszpanie. Rozwijał się port, w drugiej połowie XVI wieku wybudowano fortecę (Fortaleza de San Filipe) mającą bronić wyspy i mieszkańców przed pirackimi atakami z północy. Fortecę nazwano imieniem św. Filipa, wbrew pozorom nie na cześć świętego, ale na cześć Filipa II, króla Hiszpanii w czasie, kiedy forteca została zbudowana. Z biegiem lat z fortecy uczyniono więzienie, potem przekształcono ją w fabrykę rumu. Obecnie fabrykę rumu przeniesiono na peryferia miasta, a we wnętrzu fortecy zorganizowano muzeum z wystawą historycznych fotografii i kolekcją broni. Czy ja mam ochotę na oglądanie fotografii i armat? Chyba nie. 
















To już wolę spacer tutejszym „malekonem” – sześciokilometrowym bulwarem ciągnącym się wzdłuż wybrzeża. I równocześnie wzdłuż alei imienia Gregorio Luperona (1839–1897), urodzonego w Puerto Plata wojskowego i polityka, jednego z najznamienitszych mieszkańców miasta. Toteż nie dziwi okazały pomnik generała na koniu na skwerku naprzeciwko fortecy. Napis na cokole głosi, że to „pierwsza szpada Restauracji”, nawiązując tym samym do zwanej właśnie Restauracją wojny partyzanckiej między dominikańskimi nacjonalistami a Hiszpanami, którzy próbowali rekolonizować Dominikanę 17 lat po uzyskaniu przez nią niepodległości.
















Obok fortecy innego rodzaju pomnik – nieużywana już latarnia morska z końca XIX wieku. Tuż nad wybrzeżem surowy granitowy prostopadłościan upamiętnia tych, którzy zginęli w katastrofie lotniczej w 1996 roku. Samolot tureckich linii lotniczych lecący do Frankfurtu runął do morza kilka minut po starcie. Nie przeżył nikt ze 198 osób znajdujących się na pokładzie, ciał 123 pasażerów nigdy nie odnaleziono. Znajduję też nazwiska Polaków – w samolocie było ich dziewięciu, w tym dwóch ówczesnych posłów na Sejm.  

 

Na tyłach twierdzy rozciągają się zabudowania portowe. Niebieskie wieloryby pływają na równie niebieskiej powierzchni ścian olbrzymich zbiorników o walcowatych kształtach. Dobry pomysł – zamiast straszyć rdzewiejącymi blachami, można być elementem sztuki ulicy. Jeszcze kawałek dalej zapomniany park imienia Juana Lockwarda, urodzonego w tym mieście kompozytora, pieśniarza i gitarzysty. Poświęcony mu pomnik – w kształcie gitary – niemal w całkowitej ruinie. 
Przy brzegu na wodach zatoki szaleją kitesurferzy. Na dodatkowym pasie, przeznaczonym dla rowerów, w szybkim tempie maszerują chodziarze – widać, tutaj to popularniejsza forma aktywności fizycznej niż jogging. Co kawałek przy jezdni rozłożyli się piknikowicze – tym na ruchu nie zależy, na przywiezionych fotelikach rozłożyli się wokół samochodów i konkurują między sobą ilością wypuszczanych w eter decybeli.


Tymczasem na wyłączonej z ruchu ulicy zaczyna się coś dziać. Bo to przecież luty, a przecież w lutowe niedziele to oni świętują karnawał. Rozpoczęły się przygotowania do barwnego pochodu.

[…]
W drodze do hotelu mam jeszcze do zobaczenia „rynek”, używając naszego polskiego określenia. Ten w Puerto Plata nosi nazwę Park Restauracji, czyli wspomnianej już wojny partyzanckiej z XIX wieku. Na środku placu szykowna, piętrowa scena – La Glorieta. Dzisiaj służy jako tło występów karnawałowych zorganizowanych dla dzieci – dorośli bawią się na nadmorskim bulwarze, dzieci – w centrum miasta. Dzieci występują, dzieci oglądają. To znaczy – oglądają dzieci z rodzicami. Dookoła placu, a i w pobliskich ulicach, XIX-wieczne domy o pastelowego koloru fasadach pięknie się prezentują w świetle zapalanych właśnie latarni. Jedna strona placu zdominowana przez niedawno odnowioną katedrę pod wezwaniem św. Filipa. W katedrze tłumy – właśnie kończy się uroczystość przyjęcia nowych członków do bractwa Emaus. 















Co jeszcze można w Puerto Plata zobaczyć? Usiłuję zwiedzić muzeum Tainów, ale niestety dowiaduję się, że już nie istnieje. Szkoda.















Muzeum Bursztynu odwiedza większość przybywających do miasta. Odwiedzam je i ja, jakkolwiek bursztyn akurat nie jest dla nas czymś egzotycznym. Ale warto. Zarówno ze względu na kolekcję, jak i na miejsce, w którym kolekcja jest prezentowana. Wiktoriański dworek ma już blisko 100 lat, a jego dzieje to historia sama w sobie: wielka miłość na statku wiozącym niemieckich emigrantów do Nowego Świata, założenie rodziny, jej wzbogacenie się, budowa rodowej siedziby, ogólnoświatowy kryzys z 1929 roku i konieczność sprzedaży rezydencji, kolejne zmiany właścicieli i funkcji dworku, dewastacja zabytku i jego odbudowa. Od trzydziestu lat Villa Benz jest siedzibą muzeum prezentującego unikalne i niezwykle wartościowe okazy dominikańskiego bursztynu, którego spore pokłady odkryto w północno-zachodniej części Dominikany. Między eksponatami, we wnętrzu których zastygły nieruchomo owady i rośliny, znajduje się również kolekcja bryłek bursztynu w różnych kolorach. Dowiaduję się, że bursztyn może występować w kolorach: białym, cytrynowym, żółtym, żółtopomarańczowym, brązowym, zielonym, czerwonym, czarnym i tzw. bezbarwnym (matowym). Hm… Dla mnie to one wszystkie są koloru bursztynowego, ale pewnie specjaliści wiedzą lepiej. Aha, no i jeszcze mają bursztyn niebieski. Jednak żeby zobaczyć błękitną barwę jantaru, trzeba go oświetlić promieniami ze specjalnej żarówki. To już pokazuje mi pani w sklepie, który kończy ekspozycję. 







 




















3 komentarze:

  1. Piękne miejsce i chyba bardzo spokojne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm… tak się zastanawiam, jak odpowiedzieć. Piękne miejsce jest, bez wątpienia. Spokojne? To zależy co się rozumie pod tym pojęciem. Wszędzie, gdzie jest dużo turystów, to tak spokojnie nie jest, ale zawsze można znaleźć jakieś ustronne miejsce do odizolowania się od turystycznego rozgardiaszu.
      Jak z kolei chodzi o „spokojność” w sensie bezpieczeństwa, to ja się czułam bezpiecznie. Co nie przeszkodziło kilkulatkowi pozbawić mnie czasomierza (tani był!). Wiedziałam, że coś knuje krążąc koło mnie i dwóch Niemców, z którymi rozmawiałam, i skupiłam się na pilnowaniu saszetki (takiej przewieszonej przez ramię). Do tej pory zastanawiam się, w którym momencie odpiął mi go z ręki.
      Ot, uroki podróżowania!

      Usuń
  2. Bardzo tam ładnie. Szkoda tylko, że trzeba być czujnym na każdym kroku.

    OdpowiedzUsuń