Na mniej więcej
piętnastokilometrowej trasie zwiedzania wyodrębniono pięć stanowisk.
Najzasobniejsze w liczbę podziemnych grobowców jest stanowisko Segovia – jest
ich tutaj dwadzieścia osiem. Na stanowiskach Alto de Duende i Loma de San
Andrés jest tylko po kilka komór. Opiekun tego ostatniego miejsca, Jesus,
koniecznie chce odkupić moją czołówkę. Przykro mi, ale jednak taka latarka
bardzo się przydaje w podróży.
W El Tablón
grobów nie ma w ogóle, jest tylko ekspozycja kamiennych, rzeźbionych w
wulkanicznej skale figur, podobnych do tych znalezionych w San Agustin. Posągi
mają od jednego do dwóch i pół metra. Przedstawiają postacie ludzkie z
nieproporcjonalnie dużymi głowami. Żaden z posągów nie został znaleziony w
podziemnych grobowcach, ale na dnie doliny. Niektóre są poważnie uszkodzone.
Alto del
Aguacate to wyzwanie dla zwiedzających i niewielu ich tutaj dociera. Bo Alto to całkiem spora góra. Żeby
zobaczyć szeregiem ułożone na szczycie grobowce, tym razem płytkie, bez
schodów, trzeba pokonać ponad czterystumetrową różnicę poziomów. Biorąc jeszcze
pod uwagę odległość, jest to jednak pewien wysiłek. Ale zdobywanie wzgórza
sprawia mi niekłamaną radość. Mam wrażenie, że cofnęłam się w czasie i jak
przed laty wędruję tatrzańskimi szlakami. Pogoda wspaniała. Domostwa rozrzucone
na stokach sąsiednich gór świadczą, że ktoś tutaj mieszka.
O ile wejście na
szczyt zabiera mi trochę czasu, zejście jest błyskawiczne. A to za sprawą
niemal pionowego zbocza. Właściwie to nie schodzę, ale ześlizguję się. I jestem
przeszczęśliwa. Po pierwsze, że wróciłam do rzeczywistości cała, nie połamana.
Po drugie, że nie posłuchałam rady pana muzealnika. Podczas mojej wizyty w
muzeum sugerował, żeby zacząć zwiedzanie od Alto del Aguacate, a skończyć na
stanowisku Segovia. Myślę, że zdobywanie tak stromego zbocza góry dałoby mi w
kość tak, że o Segovii już bym nie miała siły nawet myśleć.
Między
stanowiskami El Tablón a Loma de San Andrés trasa wiedzie przez centralną część
wioski Andrés de Pisimbalá. Warto się tutaj na chwilę zatrzymać ze względu na
unikatowy, kryty strzechą kościół z XVIII wieku. Siedząc w jego wnętrzu (o
dziwo, otwartym!), patrząc na surowy wystrój ołtarza, indiańskie rzeźby,
drewniane belki stropu, nie zdaję sobie sprawy, że jestem jednym z ostatnich
podróżników odwiedzających to miejsce. Dokładnie za miesiąc, w Wielki Czwartek,
kościół przestanie istnieć. Wielki pożar unicestwi budowlę.
Okazuje się, że
w wiosce jest parę sklepów. I kręci się nawet kilku podróżników! Czyli w jakiś
sposób przybyli tutaj, czyli „coś” jednak jeździ! Kupuję bułki, colę, lody i
przeprowadzam wywiad na temat: gdzie też można stąd, z San Andrés, dojechać.
Pan sprzedawca zapewnia mnie, że codziennie o godzinie 6:00 jeżdżą autobusy do
Popayán! Podaje nawet nazwę firmy, jaka ma być napisana na autobusie.
– Tak,
każdego dnia.
– A blokady?
– Są, ale
na razie ten autobus jeździ. A przynajmniej dzisiaj jechał!
Wstaje świt, gdy
wychodzę z hotelu i staję na skraju drogi. I prawdę powiedziawszy, nie wierzę
własnym oczom, gdy o 6:10, czyli zaledwie z dziesięciominutowym spóźnieniem,
przybywa biało-czerwony autobus będący kiedyś amerykańskim autobusem szkolnym.
Kilka godzin później jestem w Popayán.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz