piątek, 6 listopada 2015

Park Narodowy Manuel Antonio - Kostaryka


Po krótkich co prawda, ale jednak, „bliskich spotkaniach” z kamiennymi kulami (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/06/kamienne-kule-kostaryki.html) mogę jechać dalej i zdobywać dalsze rejony Kostaryki. Przede mną Park Narodowy Manuel Antonio, uznany w 2011 roku przez magazyn „Forbes” za jeden z dwunastu najpiękniejszych parków narodowych świata. A właściwie to jadę do Quepos, niewielkiego miasta stanowiącego punkt wypadowy do parku. 

Autobus, który jeszcze wczoraj, kiedy zasięgałam informacji, był directo (bezpośredni), okazuje się jechać do San José, mijając Quepos w odległości około trzech kilometrów. Na dodatek ten pan kierowca chyba nie lubi obcokrajowców. Co prawda poczucie obowiązku każe mu jednak zatrzymać autobus na przystanku najbliższym miastu i podejść do mnie, mówiąc, że powinnam wysiąść, ale równocześnie nie może się powstrzymać od złośliwego komentarza w wyrazem gringa w roli głównej. No cóż, „różnych Bozia ma lokatorów”.
I tylko śmiać mi się chcę z sytuacji, jaka wydarza się tuż po opuszczeniu przeze mnie autobusu. Wyciągając z luków mój bagaż, pan kierowca zapewnia mnie, że muszę wziąć taksówkę, bo autobusy podmiejskie tutaj nie jeżdżą (a skąd tutaj w szczerym polu mam wziąć taksówkę!). Słyszy to czekający na przystanku mężczyzna i próbuje go wyprowadzić z błędu, kilkakrotnie powtarzając, że wprost przeciwnie, co chwilę jeżdżą autobusy do miasta i że za chwilę też będzie jechał. Widząc, że pan kierowca nie bardzo chce go słuchać, z tym samym zapewnieniem zwraca się do mnie, oferując dodatkowo pomoc przy wniesieniu bagażu do podjeżdżającego właśnie autobusu. 

Pan wraca z nocnej zmiany do domu w Quepos, a polecony przez niego hotelik niedaleko dworca okazuje się zupełnie przyzwoitym lokum na tę jedną noc, którą mam tutaj spędzić.
 














A sam Park Manuel Antonio? Godny swojej reputacji. Godny zatrzymania się w drodze do stolicy. I godny polecenia.


Tropikalna dżungla sięga cudownie złotych plaż nad ciepłymi wodami zatoki Oceanu Spokojnego. Czy w wielu miejscach na świecie można się kąpać w cieniu palm lasu pierwotnego? Lasu, w którym po drzewach hasają kapucynki, spoglądające na nas z taką samą ciekawością, z jaką my obserwujemy ich akrobatyczne wyczyny. No i leniwce! Są tak blisko, że dokładnie widać, iż to te trójpalczaste – w odróżnieniu od dwupalczastych. Co prawda większość z nich widać tylko od strony pleców, ale ten, który akurat chce się dostać do części lasu po drugiej stronie drogi, pokonuje tę odległość po rozciągniętym nad nią kablu i tym samym daje się oglądać w całej okazałości. Zwinność, z jaką to robi, wcale nie wskazuje, żeby był „leniwy”. 


I jeszcze kraby! Trochę się wystraszyłam szmerem dobiegającym z podszycia lasu. Żmije czy jakaś inna niebezpieczna „gadzina”? Ale aż tyle, że aż taki szum? Wpatruję się chwilę w runo leśne i… odkrywam nieprawdopodobną wprost liczbę krabów. Tak niezwykle czułych na wszelki ruch, że nie jest możliwe zrobienie dobrego zdjęcia. Kiedy zastygam w bezruchu, szelest się wzmaga i całymi dziesiątkami, może raczej setkami, wylegają na ścieżkę. Najmniejsze poruszenie, nieomalże powieką, powoduje szaloną ucieczkę w gęstwinę trawy i liści leżących między drzewami. Stąd ten szum.



Park jest doskonale przygotowany na odwiedziny przybyszów. Wytyczone ścieżki pozwalają dotrzeć do wszystkich zakamarków parku, do wszystkich punktów widokowych, z których można z dystansu oglądać morze, zaciszne plaże, wystające z niego skały – pozostałość niegdysiejszych wulkanicznych wybuchów. Jeden dzień wystarczy, żeby przejść wszystkie szlaki. Mapka otrzymana wraz z zakupem biletu daje gwarancję, że się nie zgubimy.

Jestem jedną z ostatnich osób opuszczających park. Kiedy idę do autobusu, tym razem kablami ponad jezdnią przemykają kapucynki. Całymi rodzinami!






1 komentarz: