piątek, 7 listopada 2014

Mingalaba znaczy Dzien Dobry - Myanmar

W relacjach z podroży, w przewodnikach, Myanmar (w Polsce ciągle jeszcze bardziej znany jako Birma) nazywany jest krajem ludzi uśmiechniętych. I rzeczywiście. Mieszkańcy Myanmaru witają nieznajomych przybyszy uśmiechem a Mingalaba jest powszechne. Chociaż w Mandalaj uśmiechów już jakby mniej. Znak czasu. Turystyka wkracza do Myanmaru wielkimi krokami. Z tym co dobre i tym co złe. Uliczni sprzedawcy coraz bardziej nachalni, taksówkarze i rikszarze od razu podwajają (żeby tylko "podwajają"!) cenę swojej usługi a małe dzieci nie usiłują udawać, że chcą coś sprzedać - przecież angielskie słowo money jest takie łatwe!

Gdzie byłam i co widziałam?
Yangon - Pyay - Bagan - Kalew - Mandalaj - Yangon.
Numer jeden? Ciągle się waham.

Bagan. Niegdysiejsza stolica przeżywała swój zloty wiek za panowania króla Anawratha (XI wiek). To pierwsze państwo birmańskie upadło. Pozostały pagody. Dwa tysiące? Trzy? Nikt tak do końca nie wie. Na niektóre można się wdrapać i popatrzeć na inne "z góry". Wynurzające się z gęstwiny drzew w pierwszych promieniach wschodzącego słońca czy wspaniale oświetlone ostatnimi słonecznymi błyskami. Te najsławniejsze zostały już otoczone straganami i stertami śmieci. Szkoda. Ale wystarczy się trochę pomęczyć prowadząc rower piaszczystymi bezdrożami aby trafić do takich miejsc, gdzie zwiedzających niewielu bywa. I schroniwszy się przed palącym słońcem w cieniu jednej pagody kontemplować urodę sąsiednich lub podglądać zapobiegliwą wiewiórkę krzątającą się na swoim gospodarstwie.

Konkurencją do "numeru jeden" jest dla mnie jaskinia Pintaja do której wybrałam się z Kalew. Blisko 50-cio kilometrowa przejażdżka na motorze drogami których jakość pozostawia wiele do życzenia, nie jest zbyt przyjemnym doświadczeniem. Ale warto było. Tysiace figur Buddy(podobno 8000 tysięcy), różnej wielkości i w rożnych pozach, od wieków przynoszone przez wiernych, zgromadzone w niewielkim przecież ciągu jaskiń, robią wrażenie.

Na odwiedzenie zasłużyła też Srikshetra (Sri Ksetra), jedna z antycznych stolic Myanmaru, której początki giną w mrokach legend, na razie niezbyt często odwiedzana przez przyjezdnych. Tym większe zdziwienie, a pewnie i zaniepokojenie wzbudziła "forinerka" (cudzoziemka), która wyraziła wolę zwiedzenia stanowiska archeologicznego o powierzchni 5,5 mil kwadr. (spisuje z prospektu, nie będę przeliczała mil na kilometry) na piechotę. Zaniepokojenie, bo przecież jest samo południe, żar się z nieba leje, starsza pani "zejdzie" z tego świata i będzie międzynarodowa afera!  Oddelegowano policjanta, żeby obwiózł mnie na motorze po najciekawszych miejscach.

Oczywiście swoją porcję kilometrów  i tak "nabiłam" - po pożegnaniu się z sympatycznym policjantem odwiedziłam na piechotę parę już mniej odległych obiektów.
I wcale się nie zdziwiłam kiedy się okazało, że dwie idące naprzeciwko mnie (idące a nie korzystające z moto-taxi!) osoby to Polacy.
Chyba kierownictwo strefy archeologicznej Sri Ksetra musi się przyzwyczaić, do niestandardowych zachowań Polaków!
Z Małgorzatą i Radkiem odbyłam jeszcze wspólną, nocną podróż do Bagan. I na własnej skórze mieliśmy okazję przekonać się jak właściciel hotelu Myat Logding House w którym się zatrzymaliśmy interpretuje wywieszone w wielu miejscach miasta hasło "take care of tourist" ("zatroszcz się o turystę"). Z jego pośrednictwa skorzystaliśmy przy zakupie biletów autobusowych do Bagan. Płacąc jak za autobus o dość wysokim standardzie jechaliśmy... no właśnie jak to nazwać? Chyba "autobus ciężarowy" to najbardziej adekwatna nazwa. Ale to już dłuższa historia która na pewno znajdzie się w Emerytce w Myanmarze. Jedno jest pewne. Jeżeli los kogoś rzuci do Pyay (tak nazywa się miasto - punkt wypadowy do zwiedzania Sri Ksetry) należy unikać hotelu Myat Lodging House. A jeżeli nie będzie to możliwe, bo baza hotelowa dla niskobudżetowców w Pyay na razie skromna, to przynajmniej nie należy korzystać z pośrednictwa właściciela hotelu przy zakupie biletów autobusowych czy kolejowych.

Moje kontakty z myanmarską policją nie zakończyły się w Sri Ksetra. Ciag dalszy nastąpił w Mandalaj, które Król Mindon (to już XIX wiek) założył chcąc spełnić dawną przepowiednie o Złotym Mieście. Założenie pałacowe - ku utrapieniu współczesnych zwiedzających - miało plan kwadratu o boku 2 kilometry! Dokładnie pośrodku wzniesiono pałac. Pomijając w tej chwili losy pałacu, nie można zapomnieć, że obecnie otoczone murami wnętrze to w niewielkim stopniu pałac - większość to tereny wojskowe. Dla obcokrajowców wyznaczono jedną bramę, dokładnie po przeciwnej stronie kwadratu biorąc pod uwagę położenie hotelu w którym się zatrzymałam. Ale kupując dzień wcześniej bilet, taki do wszystkich obiektów, zapytałam, czy teraz mając już bilet, mogę wejść do pałacu każdą z bram. Pani potwierdziła ale niestety okazało się to niezgodne z rzeczywistością. Dalszy przebieg wydarzeń był łatwy do przewidzenia. Panowie policjanci "swoją" brama mnie nie wpuścili, "wsadzili mnie" na motor, dowieźli do bramy dla obcokrajowców a potem, po przejściu całej procedury (tak, tak, bo to cala procedura włącznie w podawaniem numeru paszportu!) pan policjant (a może to był wojskowy) dowiózł mnie do wrót pałacu. Tym sposobem zaoszczędzono mi blisko 5-kilometorwego marszu, lub raczej kliku tysięcy kyatów jakie musiałabym wydać na moto-taxi, bo taki spacer byłby w tamten poranek całkowicie nieracjonalny.

A sam Yangon (znany bardziej jako Rangun; do 2005 roku stolica Myanmaru)?
Złota Pagoda Szwe Dagon nie zaprezentowała mi się w całej złotej krasie - trwa właśnie remont. I tylko mam wątpliwości co do tych 8.688 płyt złota które ją pokrywają.
Mam wątpliwości, bo patrząc na ludzi pracujących na rusztowaniach widzę jak szybko spod ich rak (niestety z tak dużej odległości nie mogę zobaczyć jakich narzędzi używają) znika złota powłoka i ukazuje się brązowa powierzchnia. Mam wątpliwości, bo co prawda nie znam się na tym, ale wydaje mi się, że jeżeli cokolwiek pokrywają złote płyty, to się je konserwuje a nie usuwa ich powierzchnię.

Przewodniki wspominają o "kolonialnej zabudowie" mającej być atutem wyglądu miasta. Nie wspominają niestety, że tylko bardzo nieliczne budynki kolonialne są zadbane (np. ratusz). Zdecydowana większość to przegniłe mury pokryte czarnymi liszajami grzybów czy pleśni. Po przeniesieniu stolicy do Najpjidaw cale kwartały śródmieścia w których kiedyś kwitło ministerialne życie, popadło w ruinę.

Ale "idzie nowe". Pojawiają się wieżowce, mnożą się centra handlowe. Nie ma ulicy, na której nie byłoby salonu ze smartfonami - jakże odbiegające od znajdujących się obok sklepików typu: "szwarc, mydło i powidło".  Niestety, jak na razie marmury i lustra galerii handlowych i sklepów z elektroniką nie powodują zmiany zachowań - wyrzucanie śmieci "pod siebie" czy przez okno samochodu/autobusu jest powszechne. A ulice pokryte są bordowymi plamami powstałymi po wypluwaniu pozostałości przeżutego betelu.

Mnogość sklepów z elektroniką nie ma też wpływu na szybkość łącz internetowych. Mimo napisania tego posta jeszcze na myanmarskiej ziemi, nie udało mi się go opublikować (ani nawet zaglądnąć do skrzynki pocztowej!).
Od dwoch dni jestem w Laosie, Ludzie nie żuja betelu, klimat niby ten sam ale liszaje  na budynkach mniejsze, śmieci też jakby mniej...

Podoba mi sie Laos!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz