Jedyna koralowa
wyspa Tajwanu, Little Liuqiu, leży
na południowy zachód od miasta Kaoshiung. Jej powierzchnia to 6,8 kilometra
kwadratowego, średnia długość – 4, szerokość – 2, a długość szosy
poprowadzonej dokoła wyspy – 13 kilometrów.
Eksterminacja rodowitych plemion żyjących na
wyspie została dokonana w latach 1636–1645 rękami Holendrów. Dopiero ponad sto
lat później, około 1770 roku, zaczęli się tutaj osiedlać rybacy z chińskiej prowincji
Fujian, prowincji leżącej po drugiej stronie Cieśniny Tajwańskiej. Dzisiaj na
wyspie znajduje się 8 wiosek zamieszkanych przez mniej więcej 13 tysięcy mieszkańców,
którzy podpisują się 10 tylko nazwiskami. Świątyń jest na wyspie 38 – czyli 6
na kilometr kwadratowy powierzchni.
Pierwsza angielska nazwa wyspy, Lamay
(Lambay, Lamey), czasem używana również współcześnie, wywodziła się bezpośrednio
od nazwy stosowanej przez plemiona rodzime. Za czasów Holendrów nazywano ją
Wyspą Złotego Lwa – od nazwy statku, który rozbił się na rafie
koralowej w pobliżu brzegu, a którego załoga została wycięta przez tubylców. Liúqiú
to miano nadawane przez chińskich pisarzy rejonowi Morza Wschodniochińskiego w
kontekście mityczno-legendarnym, przy czym często odnoszono je do całej wyspy
Tajwan. Za czasów Mingów zaczęto ją stosować do tej tylko koralowej wyspy.
Tym, co przyciąga na Little Liuqiu ludzi z
całego świata, są zadziwiające formacje z koralowca. I ja zatem jadę i płynę, by
oglądać te dzieła natury. Dopłynąć do Little Liuqiu można z portu w mieście
Donggang, niecałe 40
kilometrów na południe od Kaoshiung. Przeprawa promowa
(około 15 kilometrów)
trwa trochę dłużej niż pół godziny.
Najsłynniejsza koralowa formacja, „Wazon z
kwiatami”, znajduje się blisko portu. Jakieś 20 metrów od brzegu
wynurza się z wody skała, nigdzie nie znalazłam informacji, jakiej wysokości
(na oko 15–20 metrów). Rozszerza się ku górze, sprawiając wrażenie olbrzymiego
grzyba, ściślej mówią – kurki, czyli pieprznika jadalnego. Nazywana jest jednak
wazonem z kwiatami, chyba za sprawą roślin pokrywających jej czubek.
„Wazon z kwiatami” szybko znalazłam,
obfotografowałam, i tak zaczęło się moje zwiedzanie wyspy. Idę wygodną
drewnianą platformą poprowadzoną tuż nad brzegiem morza. Zbaczam ze ścieżki,
zaglądam do jaskiń, stąpam po kawałkach wyrzuconej na brzeg rafy koralowej. Większe
kawałki, właściwie koralowe głazy, otaczają zaciszne plaże. Oglądając je z
bliska, można wypatrzeć na nierównej powierzchni skał muszle przed wiekami zespolone
z koralem w jedną całość.
Posługuję się dość szczegółową mapką, potrzebna
jest mi ona do zorientowania się, gdzie jestem i gdzie jest mniej interesujący
odcinek, abym mogła podjechać kawałek autobusem kursującym dość często wokół
wyspy i umożliwiającym jej zwiedzanie niezmotoryzowanym. Zresztą wyspę
najlepiej zwiedza się właśnie pieszo. Samochód, czy nawet rower, to w tym
przypadku raczej obciążenie – po przejściu jakiegoś atrakcyjnego odcinka trzeba
wracać do swojego wehikułu. Ja mogę kontynuować spacer lub właśnie wsiąść do
autobusu i podjechać parę kilometrów do następnego, atrakcyjniejszego od innych
miejsca.
Najciekawszy pod względem różnorodności form,
może raczej – rzeźb, jest południowo-zachodni, a właściwie południowy brzeg
wyspy, biorąc pod uwagę jej ukośne ułożenie w stosunku do przebiegu
równoleżników. Koralowa plaża wygląda tu jak zastygłe w bezruchu fale, tutaj
znajdują się najbardziej poruszające wyobraźnię koralowe kształty: „Mysz”, „Głowa
Indianina” (z fryzurą utworzoną przez figowiec) i „Bogini Guanyin”, protektorka
rybaków wypływających na połów. „Papugi” i „Tygrysa” nie wypatrzyłam.
W północno-zachodniej części wyspy wrażenie
robi labirynt wąwozów i pieczar zwany Jaskinią Czarnego Diabła (lub Czarnego
Ducha). Kiedy Koxinga wyzwalał wyspę spod panowania Holendrów, na Little Liuqiu
w tych właśnie jaskiniach schroniła się grupa Murzynów. Jakiś czas później do
brzegu przybiła łódka z brytyjskimi żołnierzami, którzy wyszli na ląd,
zachwycając się pejzażami. Murzyni dostali się do łodzi, splądrowali ją,
spalili, a żołnierzy zabili. Oczywiście towarzysze nieszczęsnych Brytyjczyków
szukali swoich kolegów, a kiedy zorientowali się, co się stało, zalali jaskinie
olejem i podpalili, chcąc wykurzyć schowanych tam Czarnoskórych. Ci woleli
umrzeć, a raczej udusić się, niż oddać się w ręce obcym, a jaskiniom nadano
taką właśnie nazwę.
Wracam środkiem wyspy, tutaj znajduje się więcej
zabudowań, nawet sklepów, małe i większe świątynie. Jestem już blisko portu,
gdy zrywa się prawdziwy tajfun. Przeczekuję go, nie tylko ja, w jednej ze
świątyń. Ulewa i wietrzysko ustępują tak szybko, jak szybko się pojawiły, a ja
bez przeszkód docieram do przystani.
Jak dobrze, że tutaj byłam.
Więcej zdjęć: https://goo.gl/photos/aTHnqAEeWrSSGeyq6 (zdjęcia w albumie – zgodnie
z kolejnością, w jakiej były robione)
Fajny blog, piękne miejsce ... planuje pojechać tam na wakacje :D
OdpowiedzUsuńDziękuję za opinię o blogu. Cieszę się, że ten post zainspirował - lub umocnił wcześniejsze postanowienia/plany - do podróży na Tajwan. Naprawdę warto!
UsuńPiękne miejsca, mam nadzieję, że w tym roku uda mi się tam wybrać, lub gdziekolwiek indziej - byleby daleko :)
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki żeby się udało. Naprawdę warto!
UsuńMarzy mi się taka podróż, szczególnie kiedy za oknem zimno, mokro i ciemno. Muszę zaplanować sobie wakacje w zimę!
OdpowiedzUsuńŻyczę realizacji planów. Tym bardziej, że podróżuje się po Tajwanie naprawdę łatwo.
UsuńJakie niesamowite miejsce! Chyba drugiego takiego nigdzie nie widziałaś! i te historie... Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńFaktycznie, to jedno z ciekawszych miejsc jakie odwiedziłam...
Usuń