Galapagos! O ile Australia i Nowa Zelandia od dawna zajmowały miejsce w moich podróżniczych planach, o tyle wyspy Galapagos były czymś nierealnym, czymś, co gdzieś tam jest, ale… jak tam dojechać?!
Nie da się opisać wszystkich „ochów” i „achów” wydawanych przez nas na widok licznych legwanów, żółwi, uchatek, albatrosów, flamingów, czapli, fregat, głuptaków błękitnonogich, pelikanów brunatnych, mew o jaskółczych ogonach, zięb Darwina i innych nienazwanych przedstawicieli galapagoskiej fauny, niezwracających najmniejszej uwagi na plączących się między nimi osobnikami na dwóch nogach. A wszystko to w księżycowej scenerii powstałej z zastygłej lawy, słabo lub w ogóle nieporośniętej roślinnością.
Patrząc w ostatni wieczór na czerwone niebo w promieniach zachodzącego słońca, wracam myślami do czasu sprzed paru tygodni. Kiedy zaczęłam szukać rejsu, starałam się dowiedzieć, gdzie, na której z wysp, jakie zwierzęta można zobaczyć. Kiedy właściwie i na jakiej wyspie powinno się być… Innymi słowy, „doktoryzowałam się” z wysp Galapagos. Teraz widzę, że właściwie nie ma to znaczenia. Liczy się ogólne wrażenie. A to jest nie do zapomnienia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz