Czas leci. Wreszcie,
w dwunastym dniu podróży, docieram tam, gdzie wszystko się zaczęło, parafrazując
słowa klasyka i odnosząc to do miejsca, które stanęło u zarania mojej obecnej
podróżniczej przygody. Przybywam do miasta Siem Reap, miejsca wypadowego do
zwiedzania Angkoru.
Angkor to osobny rozdział, Angor zasługuje na słów wiele. Chociaż… może raczej na milczenie i pochylenie głowy nad umiejętnościami i zręcznością dawnych mistrzów, architektów, budowniczych, rzeźbiarzy, oraz nad potęgą władców, którzy zadecydowali o stworzeniu i rozbudowywaniu Angkoru, a i nad naturą, która zakpiła sobie ze wszystkich i dokładnie ukryła – na całe stulecia – efekt wysiłków tychże władców, architektów, budowlańców, artystów…
Angkor to hasło. Nazwa stosowana do istniejącego w okresie od 802 roku do 1432 roku państwa Khmerów, Imperium Angkoru. Świątynie, pałace, miasta, zbiorniki wodne rozrzucone są na terenie blisko tysiąca kilometrów kwadratowych na wschód od Siem Reap. Szacuje się, że Angkor był zamieszkany przez około milion mieszkańców, co zapewnia mu pozycję największego miasta świata z okresu przed rewolucją przemysłową.
Angkor Wat to najważniejsza i największa ze świątyń. Powracam do niej kilkakrotnie. Robi wrażenie. Ale zarówno Angkor Wat, jak i Bajon, najwyżej cenione i niejednokrotnie jedyne odwiedzane przez jednodniowych turystów, są inne, niż się spodziewałam, ogołocone z porastających je niegdyś drzew – to efekt pracy archeologów i konserwatorów zabytków.
Żeby oglądnąć walkę tego, co stworzył człowiek, z tym, czego dokonała natura, trzeba pojechać chociażby do Ta Prohm, chociaż tutaj zwiedzający ustawiają się w kolejce, by zrobić sobie zdjęcie na tle muru w uścisku korzeni figowca. Mając jednak sporo czasu (a dałam sobie sześć dni na pobyt w Siem Reap), mogłam poobcować trochę sam na sam z takimi obrazkami w Ta Nei, Prasat Prei czy Benteay Prei. Tylko ja, resztki budowli i kroczące po kamieniach figowce. Kroczące i wciskające się w szczeliny murów. Obejmujące mocnymi, śmiertelnymi uściskami resztki kamiennych budowli. I jaszczurki uciekające spod stóp. A zdarzyło się i coś długiego, cienkiego… Żmija? Ona przeżyła. Miałam szczęście, że stanęłam tuż obok i zdążyła ocalić życie. Swoje, a przy okazji może i moje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz