piątek, 11 kwietnia 2014

Singapur

O ile dwa lata temu Singapur nie zrobił na mnie jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia, w tym roku – tak. Dlaczego?


Przecież nie z powodu Marina Bay Sands Resort, najnowszej ikony Singapuru, oddanego do użytku 23 czerwca 2010 roku o 3:18 (!!!), kompleksu zawierającego wszystko, co możliwe: kasyno, teatry, centra konferencyjne, spa, „prady”, „chanele”, „armanie”, nad którymi górują trzy pięćdziesięciopiętrowe hotele połączone parkiem i basenem na „łódce”, położonej na ich dachach. Na basen wpuszczają tylko rezydentów hoteli. Zwykli śmiertelnicy mogą co prawda wjechać na dach, ale tylko po to, żeby popatrzeć sobie z góry na port i na powstający na olbrzymim terenie ogród. Za kilka miesięcy będzie można go zwiedzać. Na razie zwiedzić można tzw. artystyczną ścieżkę – wyznaczoną wokół kompleksu trasę, na której kolejne przystanki to dzieła sztuki. Jedna z dróg do kompleksu to The Helix Bridge – interesująca żelazna konstrukcja, której kształt został zainspirowany budową DNA. Inspiracji do stworzenia Muzeum Sztuki i Nauki dostarczył z kolei kwiatu lotosu – jeszcze jeden wzorowany na tej roślinie budynek na mojej trasie, ale o wiele piękniejszy niż kasyno w Makau.



Chodzenie po miejskiej dżungli urozmaicam sobie spacerem dookoła MacRitchie Reservoir, sztucznego rezerwuaru wody dla Singapuru, wybudowanego przez Anglików w XIX wieku. Prowadząca w lesie deszczowym dookoła zbiornika ścieżka (tylko 11 km) wiedzie częściowo drewnianym pomostem, po którym biegają zwolennicy joggingu, małpy biją się lub iskają, na słońcu wygrzewa się jaszczurka i szczupła czerwona żmijka. Niestety, ucieka spłoszona odgłosem stóp, zanim uwiecznię ją na zdjęciu.




To był wspaniały dzień! Ostatni dzień mojej trzymiesięcznej podróży. Trzy miesiące minęły jak jeden dzień. W mojej głowie kłębią się tysiące kolorowych obrazków i wspomnień. Ludzi, miejsc, wydarzeń…


I nawet pora deszczowa była dla mnie bardzo łaskawa, właściwie w ogóle nie dała mi się we znaki. Na Borneo, gdzie liczyłam się z codziennymi i długimi opadami, spadło na mnie zaledwie kilka kropli deszczu – jak z kropidła – nie zdążyłam nawet wyciągnąć parasolki, a już przestało padać. Na Jawie i Bali, owszem, padało, w Dżakarcie – zawsze koło 10:00 rano, w Yogyakarcie i w Denpasarze – po południu. Jednak dzięki stałym porom opadów można było odpowiednio zaplanować sobie czas. Poza tym ciepły deszcz, nawet jeżeli są to obfite strugi lejące się z nieba, jest do przeżycia.

Wracam do hotelu. Na ulicach szaleją smoki, przypominając, że niedawno, zgodnie z chińskim kalendarzem, zaczął się rok smoka. Ten w centrum handlowym jest piękny, złoto-żółto-czerwony, animowany ciałami dwóch młodych chłopców w takt przeraźliwie głośnej muzyki ich kolegów. Te wijące się w osiedlowych uliczkach w pobliżu hotelu są długie, poruszane przy pomocy kijów, na końcach których doczepione jest wielokolorowe ciało gada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz