O ile dwa lata temu
Singapur nie zrobił na mnie jakiegoś nadzwyczajnego wrażenia, w tym roku – tak.
Dlaczego?
Przecież nie z powodu
Marina Bay Sands Resort, najnowszej ikony Singapuru, oddanego do użytku 23 czerwca 2010 roku o 3:18 (!!!), kompleksu
zawierającego wszystko, co możliwe: kasyno, teatry, centra konferencyjne, spa,
„prady”, „chanele”, „armanie”, nad którymi górują trzy pięćdziesięciopiętrowe
hotele połączone parkiem i basenem na „łódce”, położonej na ich dachach. Na basen
wpuszczają tylko rezydentów hoteli. Zwykli śmiertelnicy mogą co prawda wjechać
na dach, ale tylko po to, żeby popatrzeć sobie z góry na port i na powstający na olbrzymim terenie ogród. Za kilka miesięcy będzie można go
zwiedzać. Na razie zwiedzić można tzw. artystyczną ścieżkę – wyznaczoną wokół
kompleksu trasę, na której kolejne przystanki to dzieła sztuki. Jedna z dróg do
kompleksu to The Helix Bridge – interesująca żelazna konstrukcja, której
kształt został zainspirowany budową DNA. Inspiracji do stworzenia Muzeum Sztuki
i Nauki dostarczył z kolei kwiatu lotosu – jeszcze jeden wzorowany na tej
roślinie budynek na mojej trasie, ale o wiele piękniejszy niż kasyno w Makau.
Chodzenie po miejskiej dżungli urozmaicam
sobie spacerem dookoła MacRitchie Reservoir, sztucznego rezerwuaru wody dla
Singapuru, wybudowanego przez Anglików w XIX wieku. Prowadząca w lesie
deszczowym dookoła zbiornika ścieżka (tylko 11 km) wiedzie częściowo
drewnianym pomostem, po którym biegają zwolennicy joggingu, małpy biją się lub
iskają, na słońcu wygrzewa się jaszczurka i szczupła czerwona żmijka. Niestety,
ucieka spłoszona odgłosem stóp, zanim uwiecznię ją na zdjęciu.
To był wspaniały dzień! Ostatni dzień mojej
trzymiesięcznej podróży. Trzy miesiące minęły jak jeden dzień. W mojej głowie
kłębią się tysiące kolorowych obrazków i wspomnień. Ludzi, miejsc, wydarzeń…
I nawet pora deszczowa była dla mnie bardzo
łaskawa, właściwie w ogóle nie dała mi się we znaki. Na Borneo, gdzie liczyłam
się z codziennymi i długimi opadami, spadło na mnie zaledwie kilka kropli
deszczu – jak z kropidła – nie zdążyłam nawet wyciągnąć parasolki, a już
przestało padać. Na Jawie i Bali, owszem, padało, w Dżakarcie – zawsze koło
10:00 rano, w Yogyakarcie i w Denpasarze – po południu. Jednak dzięki stałym
porom opadów można było odpowiednio zaplanować sobie czas. Poza tym ciepły
deszcz, nawet jeżeli są to obfite strugi lejące się z nieba, jest do przeżycia.
Wracam do hotelu. Na ulicach szaleją smoki,
przypominając, że niedawno, zgodnie z chińskim kalendarzem, zaczął się rok
smoka. Ten w centrum handlowym jest piękny, złoto-żółto-czerwony, animowany
ciałami dwóch młodych chłopców w takt przeraźliwie głośnej muzyki ich kolegów.
Te wijące się w osiedlowych uliczkach w pobliżu hotelu są długie, poruszane
przy pomocy kijów, na końcach których doczepione jest wielokolorowe ciało gada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz