Aby domknąć
historię wybuchu wulkanu Tarawera, chcę jeszcze odwiedzić zasypaną wtedy
wioskę, zwaną teraz na użytek turystów „Pogrzebaną Wioską”. Nowozelandzkie
Pompeje.
Tam też nie
dojeżdża autobus miejski, a ja muszę pokonać, bagatela, około dwunastu kilometrów.
Niemało, zatem jestem zdana „na łaskę i niełaskę” zmotoryzowanych. Tym razem
nie czekam, aż ktoś się domyśli, macham ręką na przejeżdżające samochody.
Niedługo. Trzeci samochód się zatrzymuje, jego właściciel jedzie właśnie na
ryby. Chwilę potem jestem na miejscu. Życzę udanego połowu i żegnam się.
Odkopywanie
wioski rozpoczęła rodzina Smithów w 1931 roku. Prace były prowadzone przez trzy
generacje. Kolejni potomkowie tej rodziny prowadzą do dziś interes pod nazwą
„Pogrzebana Wioska”.
Najpierw powtórka
z historii – niewielkie muzeum opowiada historie ludzi i miejsc uwikłanych w
wybuch wulkanu. Potem już teren, gdzie były domy, miejsce kiedyś gwarne i
zaludnione. Teraz kilka odkopanych domostw, a właściwie miejsc z
pozostałościami kamiennych elementów, nad nimi zaimprowizowane dachy
przypominające dachy maoryskich domów spotkań. Najwięcej udało się odkopać z
domu kowala.
W pierwszej
chwili czuję się trochę rozczarowana, mając w pamięci to, co pozostało po
Pompejach, tych włoskich. Dopiero po chwili dociera do mojej świadomości, że
przecież domy w Te Waiora były drewniane, trudno zatem, żeby zachowało się
cokolwiek pod zwałami rozpalonych kamieni i popiołu.
Trasa z
wykopalisk wiedzie na brzeg strumienia i do wodospadu noszących takie samo imię
jak wioska. Kiedy wracam do wejścia, a właściwie wyjścia, nie znajduję śladu
żywego ducha. Działające tylko w jedną stronę obrotowe drzwi wypuszczają mnie
na zewnątrz, do środka wejść już nikt nie może.
A teraz albo
znów będę miała szczęście, albo czeka mnie dwunastokilometrowy marsz.
Mam szczęście.
Pierwszy mijający mnie samochód zatrzymuje się, zabierając mnie do cywilizacji.
Prowadzi młodziutka, drobna Japonka nieznająca angielskiego. Odważana, nie
wiem, czy będąc na jej miejscu, zatrzymałabym się, żeby zabrać autostopowiczkę.
Tym bardziej jestem jej wdzięczna.
I jeszcze kilka
zdjęć z wioski, w której osiedli się mieszkańcy Te Wairoa po pamiętnym wybuchu.
Więcej o niej w poście: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/09/te-whakarewarewatanga-o-te-ope-taua.html
Wcześniejsze wpisy o regionie Rotorua w Nowej Zelandii:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/02/to-tylko-wstep-rotorua-nowa-zelandia.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/07/wulkan-tarawera-czeka-nowa-zelandia.html
Ciekawa historia i piękne zdjęcia
OdpowiedzUsuńDziękuję! Cieszę się, że się spotkała z zainteresowaniem.
UsuńGratuluję Ci, kochana, odwagi w realizowaniu twoich marzeń. A ja mogę się cieszyć owocami twoich ciekawych podróży. Serdecznie pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńHm… ja raczej nazywam to realizacją planów/celów, które kiedyś tam zrodziły się w mojej głowie, gdy o jakimś ciekawym miejscu przeczytałam czy zobaczyłam reportaż.
UsuńBo marzenia są ulotne, a wyznaczenie sobie celu zobowiązuje.
Dziękuję za gratulacje i za towarzyszenie mi w tych podróżach – czytaniem wpisów. Cieszy mnie, że spotykają się z Twoim zainteresowaniem. Pozdrawiam.
Czuć klimat miejsc ze zdjęć.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, cieszę się, że tak są odbierane. Pozdrawiam.
Usuń