Dokładnie rok temu, 1 maja 2019, tuż po
południu, wracałam z lotniska do domu. Wracałam z Indii, a właściwie z
dwumiesięcznej wyprawy na Subkontynent Indyjski. Czyż wtedy mogłam przypuszczać,
że nie wiadomo kiedy, i czy w ogóle dane będzie nam – bo przecież nie tylko ja
zostałam „uziemiona” – wyjechać z kraju?
Na razie nie pozostaje nic innego jak podróżować
po mapach i przewodnikach, ustalać trasy – może kiedyś będzie je można wykorzystać
– i… wspominać.
Na fali wspomnień powstała eEmerytka w Indiach,
chociaż w lutym została „na chwilę” odłożona. Izolacja w czasach zarazy
pozwoliła na jej ukończenie.
Prawdę powiedziawszy to nigdy nie ciągnęło mnie
do Indii, ale wiedziałam, że jeżeli los mnie tam rzuci, to na pewno zahaczę o
Czandigarh[1].
Co więcej, myśl o tym, żeby zobaczyć miasto zaprojektowane przez Le Corbusiera,
w niemały sposób – obok licznych pytań: „a byłaś już w Indiach?” – przyczyniła
się do podjęcia podróży na subkontynent indyjski.
Cała dwumiesięczna podróż obejmowała wizytę w
Sri Lance, Nepalu i Indiach. Chociaż… „w Indiach” to za dużo powiedziane. Byłam
w Mumbaju, Kolkacie, Delhi, Agrze i Czandigarhu.
[…]
W metrze wiozącym mnie na lotnisko wdaję się
w rozmowę z kobietą jadącą do pracy do Kataru. Jest ciekawa, jak odebrałam
Indie, czy mi się podobały, co najbardziej, czy jeszcze kiedyś tutaj wrócę.
Migam się, jak mogę, przed udzieleniem jednoznacznej odpowiedzi. Zmęczona
czterdziestostopniowymi upałami, wszechobecnym ludzkim tłumem, nachalnością
kierowców tuk-tuków i ogłuszona nieprzerwanym wyciem klaksonów, mogłabym nie
być obiektywna.
Wiem też, że mimo tytułu Emerytka w Indiach nie mogę
powiedzieć: „byłam w Indiach”. Kraju będącego siódmym państwem świata pod
względem powierzchni (3,3 miliona kilometrów kwadratowych) oraz drugim pod
względem liczby ludności (1,3 miliarda) nie da się zwiedzić w ciągu trzech
tygodni. Tak samo zresztą jak w ciągu kilku miesięcy czy nawet kilku lat. Nie
można bowiem nie pamiętać, że to kraj o najstarszej cywilizacji świata –
bogatej, skomplikowanej, a niejednokrotnie też szokującej, budzącej
kontrowersje. Cywilizacji trwającej od
ponad czterech tysięcy lat. Nie przetrwały dziedzictwa Sumeru, Mezopotamii czy
innych starożytnych imperiów a hinduska kultura ciągle żyje i się rozwija.
A zatem nie byłam w Indiach, tylko w kilku
wybranych miejscach, które pozwoliły mi zaledwie zaglądnąć do nieprzebranego
skarbca kultury i sztuki hinduskiej.
Ktoś kiedyś powiedział, że każdy, kto był w Indiach, niezależnie od celu i organizacji swojego pobytu (samodzielnie czy w ramach wycieczki zorganizowanej), albo ten kraj kocha, albo nienawidzi. Że nie ma innej opcji.
Czy ja wiem?!
Zdarzało się, że nienawidziłam. Wtedy gdy
musiałam przechodzić – najczęściej dwa razy dziennie – ponad szesnastoma
peronami głównego dworca New Delhi. Musiałam, bo tak jak 99% niskobudżetowych
podróżników zatrzymałam się w hotelu w dzielnicy Paharganj po zachodniej
stronie dworca, a stacje metra znajdują się po jego wschodniej stronie.
Przechodziłam mimo tabliczki, że przejście pomostem jest tylko dla osób
posiadających bilet kolejowy. Ryzykowałam (mandatem?). Obejście dworca ulicami
to nadłożenie koło trzech kilometrów.
Nienawidziłam, kiedy nachalnie domagano się
ode mnie napiwków. Za nic, za żadną usługę. Obok recepcji w moim hotelu zawsze
siedziało kilku młodych ludzi gotowych do wzięcia napiwku. Chociażby za
towarzystwo w windzie, nie pytając, czy ja tego towarzystwa potrzebuję, nie
przyjmując do wiadomości, że ja sobie tego towarzystwa nie życzę. A ja napiwki
w hotelach niskobudżetowych zostawiam, wymeldowując się, w puszce, która zwykle
jest wystawiona przy recepcji.
Nienawidziłam, kiedy nie mogłam znaleźć
supermarketu. Nie jestem jedynym podróżnikiem, który jeżdżąc po świecie na
własną rękę, korzysta głównie z zakupów supermarketowych, co znacznie obniża
koszty podróży – w większości lokalnych sklepików czy straganów ceny dla
przyjezdnych są bardzo płynne z tendencją wzrastającą. Bez problemu znajdowałam
supermarkety w Kambodży, Kolumbii, Sri Lance czy czterdziestu innych krajach.
Indie były pierwszym państwem, w którym byłam, gdzie znalezienie supermarketu
graniczyło z cudem. Namiastka – sieć 24seven – nie była zbyt „gęsta”.
Nienawidziłam, kiedy kilka miesięcy po
powrocie próbowano użyć danych z mojej karty bankowej. Procedura potwierdzania
transakcji SMS-em uratowała mi 1200 złotych. O podkradaniu drobnych sum z kont
klientów dokonujących opłacanego kartą bankową zakupu biletu indyjskich linii
kolejowych słyszałam już wcześniej, nie sądziłam, że i mnie to spotka (chociaż
suma wcale „drobna” nie była). Najbezpieczniej jest zaraz po powrocie zmienić
kartę.
Nienawidziłam jazgotu klaksonów na ulicach,
czy jego odgłosów docierających do mojego pokoju – w hotelu znajdującym się
naprawdę daleko od głównych ulic.
Nie wiem, czy „nienawidziłam”, mijając się na
chodnikach z krowami czy omijając sterty śmieci zostawianych przez zwierzęta i
– w większości – przez ludzi. W jakimś stopniu byłam na to przygotowana.
O
tych wszystkich „nienawiściach” (czy to rzeczywiście była nienawiść?)
zapominałam, wkraczając w świat historii, architektury i sztuki. Podziwiając
betonowe koronki w budowlach Wielkich Mogołów czy wyobrażając sobie, jak
wyglądały kiedyś pierwsze nadjamuńskie stolice. Zastanawiając się, jak
prezentowałyby się dzisiejsze indyjskie metropolie, gdyby nie kolonialna
scheda. Czując niedosyt wynikający z braku dogłębnej wiedzy dotyczącej kultury
tego kraju o tylu twarzach, ilu ludzi go odwiedziło.
Czy
zatem wobec kraju o tylu obliczach można mieć tylko dwa, skrajnie przeciwstawne
uczucia: miłości i nienawiści?
Jedno wiem na pewno. To, co było przedmiotem
mojego podziwu czy refleksji, czy uznania, nie wystarczyło, żeby poczuć magię,
którą podobno wielu odkrywa, podróżując po tym kraju.
Czy rzeczywiście odkrywa?
eEmerytka w Indiach jest
już w księgarniach internetowych:
[1] Do końca lat
sześćdziesiątych XX wieku żyłam w przeświadczeniu, że miasta to organizmy
liczące kilka tysiącleci, kilka wieków, no, kilka dekad – nie mogłam przecież
nie uczyć się o Centralnym Okręgu Przemysłowym i założonej wtedy Stalowej Woli.
Ale kilka lat?!
Dlatego pewnym objawieniem był dla mnie reportaż o
powstającej wtedy, w latach sześćdziesiątych, Brasílii (inauguracja 1960 rok).
Kiedy dwa lata temu przygotowywałam się do zwiedzania brazylijskiej stolicy,
nie mogłam nie przeczytać też o innym, niewiele starszym od Brasílii mieście,
które powstało „od zera”, nie mogłam nie przeczytać o Czandigarhu w Indiach i o
jego twórcy, Le Corbusierze.
Zobacz
też:
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/09/skalny-ogrod-neka-chanda-chandigarh.html
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/10/podroznicze-reminiscencje-w-rocznice.html
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/11/sulabh-toilet-complex-indie.html
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/12/ksiazki-i-dzien-ksiegarza-kolkata-i-nie.html
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/04/haji-ali-dargah-w-mumbaju-indie.html
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/10/podroznicze-reminiscencje-w-rocznice.html
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/11/sulabh-toilet-complex-indie.html
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/12/ksiazki-i-dzien-ksiegarza-kolkata-i-nie.html
https://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/04/haji-ali-dargah-w-mumbaju-indie.html
O Sri Lance i Nepalu postały odrębne eBooki:
Wspaniałą podróż "odbyłyśmy"! Podziwiam Cię Mariola za odwagę i pokonywanie wielu przeciwności losu, które potem potrafisz z humorem opisać. Dzięki!!!
OdpowiedzUsuńMiłego planowania następnych wyjazdów, bo wirus przecież nie będzie wieczny:)))
Dziękuję bardzo - za towarzyszenie mi w tej podróży i ciepłe przyjecie tego co piszę. I ja mam nadzieję, że wirus kiedyś się zmęczy (bardziej niż my "planując").
Usuń