piątek, 1 maja 2020

Kochać czy nienawidzić? Indie



Dokładnie rok temu, 1 maja 2019, tuż po południu, wracałam z lotniska do domu. Wracałam z Indii, a właściwie z dwumiesięcznej wyprawy na Subkontynent Indyjski. Czyż wtedy mogłam przypuszczać, że nie wiadomo kiedy, i czy w ogóle dane będzie nam – bo przecież nie tylko ja zostałam „uziemiona” – wyjechać z kraju?

Na razie nie pozostaje nic innego jak podróżować po mapach i przewodnikach, ustalać trasy – może kiedyś będzie je można wykorzystać – i… wspominać.
 
Na fali wspomnień powstała eEmerytka w Indiach, chociaż w lutym została „na chwilę” odłożona. Izolacja w czasach zarazy pozwoliła na jej ukończenie.

Prawdę powiedziawszy to nigdy nie ciągnęło mnie do Indii, ale wiedziałam, że jeżeli los mnie tam rzuci, to na pewno zahaczę o Czandigarh[1]. Co więcej, myśl o tym, żeby zobaczyć miasto zaprojektowane przez Le Corbusiera, w niemały sposób – obok licznych pytań: „a byłaś już w Indiach?” – przyczyniła się do podjęcia podróży na subkontynent indyjski.

Cała dwumiesięczna podróż obejmowała wizytę w Sri Lance, Nepalu i Indiach. Chociaż… „w Indiach” to za dużo powiedziane. Byłam w Mumbaju, Kolkacie, Delhi, Agrze i Czandigarhu. 


[…]
W metrze wiozącym mnie na lotnisko wdaję się w rozmowę z kobietą jadącą do pracy do Kataru. Jest ciekawa, jak odebrałam Indie, czy mi się podobały, co najbardziej, czy jeszcze kiedyś tutaj wrócę. Migam się, jak mogę, przed udzieleniem jednoznacznej odpowiedzi. Zmęczona czterdziestostopniowymi upałami, wszechobecnym ludzkim tłumem, nachalnością kierowców tuk-tuków i ogłuszona nieprzerwanym wyciem klaksonów, mogłabym nie być obiektywna.

Wiem też, że mimo tytułu Emerytka w Indiach nie mogę powiedzieć: „byłam w Indiach”. Kraju będącego siódmym państwem świata pod względem powierzchni (3,3 miliona kilometrów kwadratowych) oraz drugim pod względem liczby ludności (1,3 miliarda) nie da się zwiedzić w ciągu trzech tygodni. Tak samo zresztą jak w ciągu kilku miesięcy czy nawet kilku lat. Nie można bowiem nie pamiętać, że to kraj o najstarszej cywilizacji świata – bogatej, skomplikowanej, a niejednokrotnie też szokującej, budzącej kontrowersje. Cywilizacji  trwającej od ponad czterech tysięcy lat. Nie przetrwały dziedzictwa Sumeru, Mezopotamii czy innych starożytnych imperiów a hinduska kultura ciągle żyje i się rozwija.

A zatem nie byłam w Indiach, tylko w kilku wybranych miejscach, które pozwoliły mi zaledwie zaglądnąć do nieprzebranego skarbca kultury i sztuki hinduskiej.


Ktoś kiedyś powiedział, że każdy, kto był w Indiach, niezależnie od celu i organizacji swojego pobytu (samodzielnie czy w ramach wycieczki zorganizowanej), albo ten kraj kocha, albo nienawidzi. Że nie ma innej opcji.

Czy ja wiem?!

Zdarzało się, że nienawidziłam. Wtedy gdy musiałam przechodzić – najczęściej dwa razy dziennie – ponad szesnastoma peronami głównego dworca New Delhi. Musiałam, bo tak jak 99% niskobudżetowych podróżników zatrzymałam się w hotelu w dzielnicy Paharganj po zachodniej stronie dworca, a stacje metra znajdują się po jego wschodniej stronie. Przechodziłam mimo tabliczki, że przejście pomostem jest tylko dla osób posiadających bilet kolejowy. Ryzykowałam (mandatem?). Obejście dworca ulicami to nadłożenie koło trzech kilometrów.

Nienawidziłam, kiedy nachalnie domagano się ode mnie napiwków. Za nic, za żadną usługę. Obok recepcji w moim hotelu zawsze siedziało kilku młodych ludzi gotowych do wzięcia napiwku. Chociażby za towarzystwo w windzie, nie pytając, czy ja tego towarzystwa potrzebuję, nie przyjmując do wiadomości, że ja sobie tego towarzystwa nie życzę. A ja napiwki w hotelach niskobudżetowych zostawiam, wymeldowując się, w puszce, która zwykle jest wystawiona przy recepcji. 

Nienawidziłam, kiedy nie mogłam znaleźć supermarketu. Nie jestem jedynym podróżnikiem, który jeżdżąc po świecie na własną rękę, korzysta głównie z zakupów supermarketowych, co znacznie obniża koszty podróży – w większości lokalnych sklepików czy straganów ceny dla przyjezdnych są bardzo płynne z tendencją wzrastającą. Bez problemu znajdowałam supermarkety w Kambodży, Kolumbii, Sri Lance czy czterdziestu innych krajach. Indie były pierwszym państwem, w którym byłam, gdzie znalezienie supermarketu graniczyło z cudem. Namiastka – sieć 24seven – nie była zbyt „gęsta”.

Nienawidziłam, kiedy kilka miesięcy po powrocie próbowano użyć danych z mojej karty bankowej. Procedura potwierdzania transakcji SMS-em uratowała mi 1200 złotych. O podkradaniu drobnych sum z kont klientów dokonujących opłacanego kartą bankową zakupu biletu indyjskich linii kolejowych słyszałam już wcześniej, nie sądziłam, że i mnie to spotka (chociaż suma wcale „drobna” nie była). Najbezpieczniej jest zaraz po powrocie zmienić kartę.
 
Nienawidziłam jazgotu klaksonów na ulicach, czy jego odgłosów docierających do mojego pokoju – w hotelu znajdującym się naprawdę daleko od głównych ulic.

Nie wiem, czy „nienawidziłam”, mijając się na chodnikach z krowami czy omijając sterty śmieci zostawianych przez zwierzęta i – w większości – przez ludzi. W jakimś stopniu byłam na to przygotowana. 


O tych wszystkich „nienawiściach” (czy to rzeczywiście była nienawiść?) zapominałam, wkraczając w świat historii, architektury i sztuki. Podziwiając betonowe koronki w budowlach Wielkich Mogołów czy wyobrażając sobie, jak wyglądały kiedyś pierwsze nadjamuńskie stolice. Zastanawiając się, jak prezentowałyby się dzisiejsze indyjskie metropolie, gdyby nie kolonialna scheda. Czując niedosyt wynikający z braku dogłębnej wiedzy dotyczącej kultury tego kraju o tylu twarzach, ilu ludzi go odwiedziło.

Czy zatem wobec kraju o tylu obliczach można mieć tylko dwa, skrajnie przeciwstawne uczucia: miłości i nienawiści?


Jedno wiem na pewno. To, co było przedmiotem mojego podziwu czy refleksji, czy uznania, nie wystarczyło, żeby poczuć magię, którą podobno wielu odkrywa, podróżując po tym kraju.

Czy rzeczywiście odkrywa?


eEmerytka w Indiach jest już w księgarniach internetowych:



[1] Do końca lat sześćdziesiątych XX wieku żyłam w przeświadczeniu, że miasta to organizmy liczące kilka tysiącleci, kilka wieków, no, kilka dekad – nie mogłam przecież nie uczyć się o Centralnym Okręgu Przemysłowym i założonej wtedy Stalowej Woli. Ale kilka lat?!
Dlatego pewnym objawieniem był dla mnie reportaż o powstającej wtedy, w latach sześćdziesiątych, Brasílii (inauguracja 1960 rok). Kiedy dwa lata temu przygotowywałam się do zwiedzania brazylijskiej stolicy, nie mogłam nie przeczytać też o innym, niewiele starszym od Brasílii mieście, które powstało „od zera”, nie mogłam nie przeczytać o Czandigarhu w Indiach i o jego twórcy, Le Corbusierze. 


Zobacz też:













2 komentarze:

  1. Wspaniałą podróż "odbyłyśmy"! Podziwiam Cię Mariola za odwagę i pokonywanie wielu przeciwności losu, które potem potrafisz z humorem opisać. Dzięki!!!
    Miłego planowania następnych wyjazdów, bo wirus przecież nie będzie wieczny:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo - za towarzyszenie mi w tej podróży i ciepłe przyjecie tego co piszę. I ja mam nadzieję, że wirus kiedyś się zmęczy (bardziej niż my "planując").

      Usuń